
Wszystkie te wątki – Węgry,
Polska i teatr – splatają się w pani życiu tak naturalnie jak w warkoczu.
Dlatego też wybrałam teatr i dramat jako temat mojego doktoratu
„Polska dramaturgia po 1990 roku”. Później, kiedy założyłam w 2001 roku Centrum
Węgierskie w Krakowie, czyli pierwszą prywatną instytucję kulturalną poza granicami
Węgier, której misją jest propagowanie węgierskiej kultury w Polsce i polskiej kultury
na Węgrzech, to również mocno związałam to przedsięwzięcie z moim zainteresowaniem
teatrem. Zauważyłam, że w znajomości dramaturgii polskiej na Węgrzech i węgierskiej
w Polsce po zmianie systemu politycznego pojawiła się wielka dziura. Na Węgrzech
ostatnia antologia polskich dramatów współczesnych została wydana w latach sześćdziesiątych.
Podobnie wyglądała sytuacja węgierskich dramatów w Polsce. Mrożek, Gombrowicz, Różewicz
byli bardzo znani na Węgrzech, ale nikt nie wiedział, co się wydarzyło w polskiej
dramaturgii po 1989 roku. Pomyślałam o projekcie, który w sposób systematyczny i
konsekwentny propagowałby polską dramaturgię współczesną na Węgrzech. Pierwszym
krokiem na tej drodze stało się wydanie w 2003 roku wyboru polskich dramatów, którym
staraliśmy się choć trochę uzupełnić trzydziestopięcioletnią lukę wydawniczą.
Kiedy pracowałam nad antologiami sztuk, starałam się tak je komponować,
aby jedna antologia zapowiadała kolejną, a kolejna była kontynuacją poprzedniej.
Przy pierwszej publikacji wydawca powiedział: „Dobrze, wydam tych nieznanych autorów
polskich, takich jak Słobodzianek, Schaeffer, Villqist, Głowacki, pod warunkiem
że będzie jakiś Mrożek”. Więc dołożyliśmy jeszcze Mrożka, który reprezentował starsze
pokolenie dramaturgów. Był on niejako pomostem do nowych autorów, do lat dziewięćdziesiątych.
W drugiej antologii zaryzykowałam i przedstawiłam młodych autorów, których nikt
nie znał. Zauważyłam wtedy, że w młodym pokoleniu polskich dramaturgów jest wiele
kobiet. Uznałam to za bardzo interesujące, bo na Węgrzech dramaty pisali wówczas
głównie mężczyźni. Postanowiłam z tych sztuk pisanych przez kobiety stworzyć osobną
antologię i tak powstał wybór dramatów pt. „Polki”. Podczas pracy nad tym tomem
odkryłam, że wiele z tych autorek pisze dla młodych widzów i widzek. W „Polkach”
znalazła się jedna sztuka dla młodzieży – „SAM, czyli przygotowanie do życia w rodzinie”
Marii Wojtyszko. Prowadziło to do kolejnego przedsięwzięcia, jakim było przetłumaczenie
na język węgierski i wydanie wybranych polskich sztuk współczesnych dla dzieci i
młodzieży. Kiedy patrzę na tę wieloletnią pracę nad popularyzacją polskich dramatów
na Węgrzech, to rysuje mi się przed oczyma wyraźna i konsekwentna droga, której
ostatnim etapem są właśnie dwie antologie sztuk dla dzieci i młodzieży – jedna została
wydana w 2021 roku pt. „Piekło-Niebo”, a druga ukaże się w pierwszym kwartale
roku 2022 pt. „Bajki o szczęściu”[1].
Jestem pod wrażeniem. To
jest ogrom pracy. Gratuluję.
Dziękuję, ale po prostu trzeba było pokazać pracę dramaturgów
i dramaturżek. I tak za mało jest tych antologii.
Po prostu stwierdziła pani,
że jest brak, luka, którą trzeba wypełnić (śmiech).
Tak. Dokładnie.
Niezwykłe.
Miałam to szczęście, że jako prezes Fundacji Cracovia Expres[2]
mogłam pisać wnioski o granty i w Polsce, i na Węgrzech. Mogłam też uprawiać lobbing,
chodzić do polityków, przekonywać ich do wspierania kultury.
I szczęście, i zadanie.
Przecież Fundacja powstała i działała dzięki konkretnej, wielkiej pracy.
Tak, rzeczywiście. Dużo pracowałam, po trzynaście godzin dziennie.
Dlatego te dwie antologie polskich sztuk dla dzieci i młodzieży są już ostatnimi,
jakie wydamy. Domkniemy nimi pewien cykl.
Domyślam się, że chodzi
o to, iż cel, który sobie pani postawiła, by wypełnić obejmującą kilka dekad lukę
translatorską i wydawniczą w sferze dramatów polskich na Węgrzech i węgierskich
w Polsce, został zrealizowany i teraz oddaje pani innym pole do kontynuacji, już
na bieżąco, propagowania dramatu współczesnego.
Tak. Teraz muszę trochę odpocząć (śmiech).
A ja teraz zrozumiałam,
że taki ogrom pracy – wykonywanej z poczuciem misji i pasją – włożony w promowanie
polskiego dramatu współczesnego na Węgrzech, musiał zaowocować. Nie dziwi mnie teraz,
że dziewiętnaście polskich sztuk miało aż czterdzieści trzy premiery w teatrach
węgierskich w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Jednak nadal uznaję za niezwykłe to,
że mimo dużej konkurencji dramatu światowego i węgierskiego polskie sztuki współczesne
tak licznie weszły na sceny teatrów na Węgrzech.
Przetłumaczenie dramatów było bardzo ważną i chyba najprzyjemniejszą
częścią pracy, jeśli chodzi o popularyzację polskich sztuk na Węgrzech. Jednak był
to dopiero pierwszy etap drogi tych dzieł w stronę sceny. Myślę, że drugi etap jest
o wiele trudniejszy. Trzeba naprawdę włożyć mnóstwo pracy w to, aby zainteresować
gotowym już przekładem osoby, od których zależy, czy znajdzie się on w repertuarze
teatru. Trzeba dotrzeć do reżyserów, do dramaturgów. Dramaturg w teatrze węgierskim
jest odpowiednikiem polskiego kierownika literackiego, to on odpowiada za literaturę
w teatrze, czyta dramaty, poszukuje sztuk do repertuaru, i to właśnie on podpowiada
reżyserom, dyrekcji, który dramat warto wystawić. Na tym etapie promocji bardzo
ważny jest bezpośredni kontakt zarówno z dramaturgami, jak i z reżyserami. Bardzo
pomocne były dla mnie osobiste, ludzkie relacje, łączące mnie z węgierskim środowiskiem
teatralnym. Praca dla Andrzeja Wajdy zaowocowała tym, że zostałam członkiem Cechu
Dramaturgów Węgierskich, chodziłam na spotkania, warsztaty. Bardzo mi pomagała Zsuzsa
Radnóti, wdowa po Istvánie Örkényu, prezeska związku dramaturgów, dzięki niej mogłam
osobiście poznać ludzi z tej branży. Poznałam wtedy wszystkich dramaturgów węgierskich,
około pięćdziesiąt osób. Mam z wieloma z nich bardzo dobre relacje i wielu z nich
bardzo mi pomogło. Starałam się motywować węgierskie środowisko teatralne do zapoznania
się z polskim dramatem współczesnym. Ciągle jednak pojawiało się pytanie, jak to
robić. Nie wystarczy pójść osobiście, porozmawiać, przynieść antologię, dać komuś
za darmo i powiedzieć: „Słuchaj, jest tu jedna książka, warto przeczytać”. Trzeba
pisać streszczenia dramatów i rozpowszechniać je, bo nie każdy ma czas i chęć, aby
od razu przeczytać całą sztukę. Musiałam też przekonać różne instytucje do wsparcia
tej inicjatywy, na przykład Instytut Polski czy Ambasadę Polską w Budapeszcie. Stale
na nowo zadawałam sobie pytanie, jak można zachęcić Węgrów do wystawiania polskich
sztuk. Jednym z pomysłów było, aby ambasada zorganizowała specjalne przyjęcie wyłącznie
dla dramaturżek i dramaturgów węgierskich. Zrealizowaliśmy ten pomysł, zorganizowaliśmy
oficjalne spotkanie z polskim ambasadorem. Było to przyjęcie z poczęstunkiem, „uczta”
przygotowana specjalnie dla twórców. Każdy z gości wyszedł z przekonaniem, że został
doceniony, że jego rola, jego praca jest ważna i potrzebna. Po tym spotkaniu bardzo
wielu dramaturgów dzwoniło do mnie lub pisało maile z pytaniami o polskie dramaty
i prośbami typu: „Patrycja, proszę, wyślij mi to elektronicznie”. Otrzymywali więc
nie tylko wydaną książkę ze sztukami, ale także na bieżąco pomoc, której potrzebowali.
Dzięki temu dramaty i wiedza o nich szybciej się rozpowszechniły.
Bardzo pomocne było dla mnie to, że Węgrzy lubią, wręcz kochają
polski teatr. Miałam więc szczęście, bo możliwe, że gdybym chciała przekonać ich
na przykład do dramatu litewskiego, byłby to całkiem inny start. Węgrzy mają bardzo
pozytywny stosunek do Polaków. Nie tylko o teatrze i dramacie w tym momencie myślę,
dotyczy to wielu aspektów rzeczywistości – muzyki, sportu, czegokolwiek, nawet pierogów
(śmiech). To bardzo pomagało, ułatwiało
mi pracę.
Z moją znakomitą koleżanką po fachu, Jolantą
Jarmołowicz[3], często się
zastanawiamy, dlaczego jest więcej dramatów polskich na scenach węgierskich, a mniej
utworów węgierskich w polskich teatrach. Czy to oznacza, że węgierski dramat jest
gorszy? Sądzę, że czynnikiem decydującym jest tu przede wszystkim właśnie działalność
polskich instytucji promujących kulturę polską za granicą. Polska dyplomacja, polityka
kulturalna za granicą jest o wiele bardziej zaangażowana i lepiej zorganizowana
niż węgierska dyplomacja w Polsce – z „szacunkiem dla wyjątków”, jak powiedzielibyśmy
po węgiersku. Pod tym względem o wiele trudniej jest promować węgierski dramat w
Polsce.
Oczywiście wpływ na to mają także inne
czynniki, na przykład rola dramatu w literaturze rodzimej czy wielkość krajów –
Węgry są trzy razy mniejsze od Polski. Posłużę się tu językiem marketingowym: dramaturgię
węgierską w większym kraju, takim jak Polska, jest trudniej sprzedać. Poza tym,
upraszczając, opakowanie polskiego kremu przeciwzmarszczkowego zawsze będzie lepsze
niż węgierskiego. Powiedziałam to żartobliwie i symbolicznie, ale to prawda. Dotyczy
to wszystkiego. Jest to zakorzenione w kulturze. Węgrzy są przekonani, że nie liczy
się forma, tylko treść i z tego powodu nie dbają aż tak o marketing.
A mi to imponuje (śmiech).
Tak? A ja myślę, że to błąd, bo potem odbija się to także na treści.
Ale trzeba przyznać, że w Polsce czasami mamy do czynienia z sytuacją odwrotną,
z przerostem formy nad treścią.
Tak, o tym właśnie pomyślałam.
Wszystkie te rzeczy, które pani powiedziała o Polakach i Węgrach, są bardzo interesujące.
Zastanawiam się, czy to nie jest tak, że polskie instytucje za granicą działają
tak prężnie, bo Polacy – ceniąc formę – lubią się pokazać?
Oczywiście. Możemy porozmawiać też na temat kompleksów, skąd się
one biorą. Mówiąc w skrócie: Polacy chcą udowodnić światu, że nie pochodzą od jakiegoś
nieuczonego Piasta, który orał, był prostym chłopem; chcą pokazać, że są kimś więcej.
A mitologia Węgrów dowodzi, że ich przodkowie, bracia Hunor i Magor, byli prawnukami
Noego. Są więc wielkim biblijnym narodem. Uważają, że są tak znaczący, iż nie muszą
się dostosować do innych kultur, co powoduje, że ciągle czują się „osamotnieni”.
To są więc dwa kompleksy, które mają inne korzenie i inne konsekwencje. Oczywiście
są całkowicie podświadome, wynikają z braku właściwej samooceny. Z nich biorą
się brak pokory, mentalność ofiary i pewna megalomania. Polska ciągle prze do przodu
i zawsze będzie w światowej czołówce, bo chce coś udowodnić. A Węgrzy ciągle popadają
w jakieś konflikty, wystarczy popatrzeć na historię. Rozbiór Węgier nastąpił pośrednio
na skutek aroganckiej węgierskiej polityki narodowościowej; oczywiście był to tylko
jeden z powodów, ale był. A potem moi rodacy patrzą na to, co się stało, czują,
że są ofiarami historii i ogarnia ich nostalgia. Węgrzy to nostalgiczny naród. Jestem
głęboko przekonana, że przyjaźń polsko-węgierska bazuje na tych kompleksach – kochamy
się i uzupełniamy. Lecz kiedy poszukamy głębiej, zobaczymy, że w szczegółach są
konflikty. Polak zawsze będzie szedł do przodu, a Węgier zawsze będzie rozmyślał
nad przeszłością. Przepraszam, oczywiście nie chciałam nikogo obrazić.
Wiem, że kocha pani oba
kraje, a to, co pani powiedziała, wynika z mądrej miłości.
Trzeba kochać, ale trzeba też widzieć pewne ułomności. Jeśli człowiek
jest w środku, a jednocześnie trochę na zewnątrz – jak ja, bo należę do obu kultur
– to dostrzega takie rzeczy.
Chyba w tej refleksji, sięgającej
fundamentów, uchwyciła pani i nazwała to, co ja wyraźnie czułam, a czego nie umiałam
nazwać, czytając węgierskie dramaty czy oglądając spektakle węgierskich twórców.
Ten szczególny rodzaj emocjonalności, patrzenia na życie, na miłość; dojrzałe, niesłodkie
przedstawianie świata i uczuć nawet w sztukach dla dzieci (np. u Dóry Gimesi w „Siobajce”).
To chyba właśnie ta nostalgia, o której pani mówiła. Może nawet melancholia?
Myślę, że na głębszym poziomie wynika to z braku wiary. Z braku
wiary w życie, w Boga, w siebie. Teraz upraszczam – z braku wiary w to, że coś kiedykolwiek
się uda, bo życie jest, jakie jest, i trzeba je po prostu z honorem, w miarę możliwości,
przeżyć. Często proszę studentów pierwszego roku hungarystyki, aby zwrócili uwagę
na przesłania zawarte w węgierskich baśniach, podaniach i piosenkach ludowych. Teksty
połowy z tych ludowych piosenek są takie, że gdyby usłyszał je jakiś Polak, nie
wierzyłby własnym uszom. Na przykład: „Matko, moja matko, po coś ty mię wydała na
ten świat? Dlaczegoś mnie nie rzuciła raczej do lodowatego Dunaju?”, „Oj, smutek,
smutek…” i tak dalej. To nie jest tylko melancholia. Myślę, że na przykład melancholia
Chopina to jest coś kreatywnego, ale nostalgia w kulturze węgierskiej, z nutą depresji,
jest bliżej nihilizmu. Realistyczne sztuki w dramaturgii węgierskiej czy filmy Béli
Tarra, które są w Polsce bardzo cenione, to czysty realizm, któremu bardzo blisko
do naturalizmu. Historie tworzone w tym duchu muszą kończyć się czarno, tragicznie,
nie ma innego wyjścia. Ten sposób myślenia jest o włos od nihilizmu, jeśli już nim
nie jest. W tym kontekście nasuwa się też na myśl sprawa dużej liczby samobójstw
na Węgrzech, ona też o czymś świadczy. Skończyłam filozofię i kwestia światopoglądu
związanego z określoną kulturą bardzo mnie zajmuje, nie mogę o tym nie mówić. To
wszystko się łączy, wiąże się z psychologią, z wiarą przodków, z kulturą ludową.
Węgrów nie było łatwo przekonać do chrześcijaństwa. Był to naród nomadów, którzy
mieli swoje prastare wierzenia. Pozostała w nich nostalgia za tym, co dawne, i przekonanie,
że zostali do chrześcijaństwa przymuszeni. Myślą: „Nie chcieliśmy, ale nas zmuszono,
siedzimy tu, w środku Europy, nikt nas nie rozumie, bo jesteśmy tak naprawdę azjatyckim
narodem. Jesteśmy samotni. Byliśmy wielcy. Czy coś nas z Europą łączy? Co mamy z
nią wspólnego? Musimy to jakoś przeżyć z honorem, bo jesteśmy walecznym, dumnym
narodem”. Jeżeli coś nie idzie, to wolą skończyć życie niż pójść na ustępstwo. A
z drugiej strony idą na kompromisy, na które Polacy by sobie nie pozwolili. Ten
sposób myślenia znajduje swoje odzwierciedlenie w sztuce, w dramatach węgierskich.
Nie ma tam owijania w bawełnę, nie ma metafor, magicznego realizmu, poezji mityczno-metaforycznej
czy alegoryczno-metafizycznej jak w dramaturgii polskiej.
Tam są operacje na otwartym
sercu.
Dobrze to pani ujęła. Dokładnie tak.
A ja właśnie czytając dramaty
węgierskie, podziwiałam, że Węgrzy potrafią mówić wprost.
Każda ułomność ma swoją stronę pozytywną. Każda zaleta może wiązać
się z wadami, a wada z zaletami. Na Węgrzech nie ma hipokryzji. Dlatego nie ma też
problemu z Kościołem. Nikomu nie jest na Węgrzech potrzebna forma. Mamy mało księży,
nie potrzeba więcej, bo prawie nikt nie wierzy. Nie ma powołań, a ci kapłani, którzy
są, są tak oddani, że nie ma czego kwestionować. Nie widać tam księży, którzy by
jeździli mercedesami, a skąd! Na Węgrzech szczerość przekazu „obowiązuje” także
w sztuce, w literaturze. Panuje realizm, który tak pociąga Polaków w sztuce węgierskiej.
A Węgrów pociąga w Polsce i w polskiej dramaturgii mistycyzm, metafora, alegoria,
filozofia, ta metafizyka, ten Bóg, którego w swojej sztuce nie mają. Osobiście walczę
o wiarę. Chcę wierzyć, a jednocześnie czuję w sobie głęboko polsko-węgierskie rozdarcie.
Węgierscy reżyserzy kochają Wyspiańskiego, Gombrowicza, Różewicza, Mrożka. Mrożka
uwielbiają, bo forma, poczucie absurdu, humor stwarzają w jego sztukach pewien dystans
do rzeczywistości, który Węgrom bardzo odpowiada. Jest też trochę cyniczny, co również
jest Węgrom bliskie.
Kiedy wybieram, które z polskich dramatów przetłumaczyć na język
węgierski, biorę pod uwagę kilka kryteriów. Pierwsze, najważniejsze, to kryterium
artystyczne – które są najlepsze, które zostały docenione, wydane, wystawione. Drugie
– które z nich będą bliskie Węgrom. Do przygotowywanych przeze mnie antologii nie
weszły dramaty silnie związane z polską rzeczywistością, na przykład podejmujące
tematy polityczne czy dotyczące Kościoła, mówiły bowiem o problemach, które Węgrom
są całkowicie obce. Wybierałam sztuki uniwersalne, dotyczące ludzkiej egzystencji.
Polski dramat jest bardzo głęboki przez swoją filozoficzność, metafizykę, przez
swoją słowiańskość. Bada egzystencję w o wiele głębszych wymiarach, niż czyni
to węgierski realizm. On przedstawia tylko tę rzeczywistość, którą się widzi. W
węgierskiej dramaturgii brakuje refleksji nad egzystencjalną kondycją ludzką. Węgrzy
boją się dotykać pewnych tematów. Nie lubią się z nimi konfrontować. To jest wschodnia
mentalność jak w Azji – łykamy, łykamy, uśmiechamy się, a po pewnym czasie to wszystko,
co nazbierane w środku, wybucha.
Dlatego w najnowszych antologiach polskich sztuk dla dzieci i
młodzieży przetłumaczonych na węgierski nie ma tych, które mówią o utracie rodziców.
A to są przecież tak piękne i głębokie dzieła, mówiące o śmierci, o wędrówce, o
sytuacjach, które przeżywa co drugie dziecko z rozbitej rodziny. Na Węgrzech mało
się o tym mówi w sztukach dla dzieci. A u Marii Wojtyszko czy Marty Guśniowskiej
problemy te zostały przedstawione w tak piękny, alegoryczny sposób. W teatrze węgierskim
brakuje przepracowania trudnych tematów w sposób poetycki. Są natomiast próby bardziej
dokumentalnego ich uchwycenia, ale wychodzi to zbyt płasko, nie ma tej formy, nie
ma tej głębi, które znajdujemy w polskim teatrze i dramacie. Dlatego węgierscy reżyserzy
często wybierają polskie sztuki.
Zadam teraz ogólne, ale
zarazem podstawowe pytanie. Czym dla pani jako znawczyni dramatu dla dorosłych było
spotkanie ze sztukami teatralnymi dla dzieci i młodzieży?
To ciekawe, że drugą sztuką – po „Proroku Ilji” Słobodzianka
– którą przetłumaczyłam na węgierski, była „Baśń o rycerzu bez konia” Guśniowskiej.
Przekład ten zamówił któryś z teatrów. Potem przez długi czas nie tłumaczyłam dramatów
dla dzieci. Ale wracając do pani pytania – nie widzę różnicy między tłumaczeniem
sztuk dla dorosłych a tych dla dzieci. Dla mnie jako tłumaczki liczy się to, czy
jest to dobra dramaturgia, czy nie. Kieruję się jakością artystyczną. W Polsce
są świetni młodzi dramaturdzy, a wśród nich wielu, którzy piszą wspaniałe sztuki
dla dzieci. Dla mnie na przykład dramat Guśniowskiej „Ony…” to „Hamlet”. Wiem, że
napisała tę sztukę dla dzieci, ale moim zdaniem mogłaby być z powodzeniem wystawiona
dla dorosłych jako sztuka filozoficzna. Przy wybieraniu dramatów do antologii chodziło
mi przede wszystkim o jakość literatury. Oczywiście, w każdym zbiorze, jak w życiu,
są pewne kompromisy – są sztuki dobre, są lepsze i są wybitne. Zresztą w wyborach
dramatów Szekspira też tak jest, obok genialnego „Hamleta” znajduje się mniej genialny
„Cymbelin”, ale Szekspir pozostaje Szekspirem. Myślę, że po tych antologiach widać,
że polska dramaturgia ma się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Nie znam dokładnie całej
współczesnej dramaturgii zachodnioeuropejskiej, ale nawet z tego, co oglądam w teatrze,
widzę, że ta polska znajduje się w czołówce.
Podoba mi się to, co pani
powiedziała – że patrzy pani na jakość dramatu, a nie na to, do kogo jest adresowany.
Ja natomiast lubię dobry teatr i dobry dramat dla dzieci, bo one w sposób bardzo
uważny mówią o rzeczach najważniejszych, podstawowych, o których my, dorośli, często
na co dzień zapominamy. I dają nadzieję. Bo jednak dorosły stara się dziecku, swojemu
czy nie, dać nadzieję, nawet kiedy mówi o trudnych sprawach. Kiedy patrzymy na tych
małych ludzi, to chcemy wierzyć w to, że będzie dobrze, że świat będzie istniał.
I że jeżeli będzie dobra przyszłość, to tylko dzięki nim. Ta refleksja nasunęła
mi się w momencie, kiedy pani mówiła o tym, czego pani brakuje w dramatach węgierskich
tak w ogóle.
Tak, brakuje mi w nich nadziei i głębi. Takiej głębi, która jest
powiązana z transcendencją. Doceniam węgierski realizm, Węgrzy świetnie przedstawiają
życie na peryferiach nicości istnienia. Są w tym wybitni. Ale co będzie z wewnętrznym
cudem? Co z walką wewnętrzną? Z pragnieniem, ambicją, że musi się udać? Ich realizm
polega na tym, że dobrze widzą, jak jest, i umieją to w sztuce przedstawić. Brakuje
mi jednak w ich utworach wiary w to, że coś może się zmienić na lepsze. Brakuje
mi nadziei, z której bierze się wola walki. My jesteśmy ludźmi i musimy jakoś powalczyć,
aby było lepiej. Węgrzy jednak konstatują, że taki jest świat, a my jesteśmy ofiarami
istnienia. Na pewnym etapie to myślenie staje się dla mnie już zbyt płaskie. Ta
filozofia w pewnym momencie dochodzi do punktu, w którym nie można już iść dalej.
Chciałabym pokazać Węgrom, iż można spojrzeć na istnienie, na życie z innej perspektywy.
Węgrzy są bardzo empatyczni, społecznie wrażliwi. Dlatego są świetnymi dokumentalistami,
by wspomnieć chociażby wybitnego węgierskiego fotografa Roberta Capę. Robiąc zdjęcia
wojenne, podążał za żołnierzami krok w krok, mimo zagrożenia życia, i uwieczniał
na fotografiach rzeczywistość wojny. Dobrze. Ale pytam: co jest za tą dokumentacją,
pod nią, nad nią? W węgierskiej dramaturgii brakuje mi właśnie tego, co jest za
albo ponad dokumentowaniem czegoś; to daje polska dramaturgia – otwartość na transcendencję.
Nie wiem, dlaczego tak jest. Może dlatego, że Węgrzy nie mają morza?
(wspólny śmiech)
A Polacy pamiętają, że kiedyś
mieli dostęp do trzech (śmiech). To też
czasem niedobrze. Chciałabym jeszcze wrócić do antologii sztuk dla dzieci. Czy od
początku planowane były dwie antologie?
Nie. Miała być jedna. Ale gdy Zbigniew Rudziński przesłał mi listę
sztuk, z której miałam wybrać te, które znajdą się w antologii, zrozumiałam, że
nie jestem w stanie ograniczyć się do jednego zbioru. Było tam tyle świetnych dramatów,
że nawet w dwóch tomach trudno było je zmieścić. Zastanawiałam się nad kluczem,
według którego mogłabym je podzielić na dwa wydawnictwa. W końcu zdecydowałam, że
jedno będzie bardziej dla nastolatków, a drugie dla młodszych dzieci. Antologia
„Piekło-Niebo” adresowana jest do odbiorców od siedmiu lat wzwyż, a „Bajki o szczęściu”
od trzech do dziesięciu lat. Na pewno więc mają jakąś część wspólną, jeśli chodzi
o wiek adresatów. „Piekło-Niebo” przedstawia polską dramaturgię dla młodych widzek
i widzów wydaną po 2000 roku, a w „Bajkach o szczęściu” są też wcześniejsze sztuki.
Antologia dla najmłodszych została poszerzona – zamiast dziesięciu planowanych dramatów
zawiera dwanaście.
Wyobrażam sobie, że wybierać
było bardzo trudno. W wydawnictwie „Nowe Sztuki dla Dzieci i Młodzieży” przez niemal
trzydzieści lat zostało opublikowanych ponad 250 tekstów. Ten urodzaj to wielka
i wieloletnia praca pana Zbigniewa Rudzińskiego i zespołu Centrum Sztuki Dziecka
w Poznaniu. Wybranie tylko dwudziestu sztuk musiało przysporzyć dużo trudności.
Tak jak przy antologiach dla dorosłych ważnymi kryteriami były
zdobyte przez sztukę nagrody, pozytywne opinie krytyków oraz to, czy i ile premier
miała w teatrze, czyli jak się sprawdziła na scenie i jak została przyjęta przez
publiczność.
Wspomniała też pani, że
istotne przy komponowaniu antologii było dla pani to, czy dana sztuka podejmuje
problem, który jest ważny i ciekawy dla węgierskich odbiorców.
Są dramaty, które są na światowym poziomie, ale teatr węgierski
ma na tyle tradycjonalistyczne podejście, że obawiałam się, iż nie będzie umiał
ich przyjąć. W każdej z moich antologii, nie tylko w tych dla dzieci, znajdują
się takie sztuki, które umieściłam tam ze względu na ich literacko-dramatyczną wartość
– mimo obawy, że może nie zaistnieją na węgierskich scenach. Lecz czasami nawet
ja się mylę (śmiech). Antologia dla młodzieży
„Piekło-Niebo” ukazała się dzięki współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza promującym
polską kulturę za granicą. Dyskutowałam tam z prof. Jackiem Kopcińskim i z dr Karoliną
Felberg o pewnych sztukach, które moim zdaniem byłyby dla węgierskich reżyserów
zbyt nowoczesne, a oni przekonywali mnie, żeby jednak je umieścić. Po ukazaniu się
antologii na Węgrzech jedna z pedagożek teatru napisała do mnie o sztuce „z czuba
albo #byćjakzlatanibrahimowić” Tomasza Kaczorowskiego, która przed publikacją znalazła
się wśród tekstów „do przedyskutowania”. Napisała, że to znakomity tekst i widzi
w nim olbrzymi potencjał. Cieszę się, że przy wyborze dramatów nie jestem sama i
mogę oprzeć się na zdaniu innych specjalistów.
Przygotowując wybory polskich dramatów współczesnych, zawsze opierałam
się na opiniach polskich fachowców. Pisałam, dzwoniłam do polskich kolegów teatrologów,
krytyków teatralnych, znawców dramatu z prośbą, na przykład: „Proszę, prześlij mi
dziesiątkę Twoim zdaniem najlepszych polskich dramatów z ostatnich dziesięciu lat”.
Zbierałam te odpowiedzi, robiłam listy i zawsze brałam je pod uwagę. Podobnie robiłam,
gdy przygotowywałam wybór węgierskich sztuk do tłumaczenia na język polski – pytałam
wtedy o opinię wielu węgierskich dramaturgów i reżyserów, dużo zawdzięczam też Jolancie
Jarmołowicz. W antologiach znajduje się informacja: „wybór Patricia Pászt”, ale
tak naprawdę jest to wielka praca grupowa. Ja to tylko koordynuję. Zdanie specjalistów,
teoretyków i praktyków teatru jest dla mnie przy przygotowywaniu wyborów dramatów
najważniejsze.
Jest pani autorką węgierskich
przekładów wszystkich dwudziestu dwóch sztuk do dwóch wspomnianych antologii dla
dzieci i młodzieży. Jakie są pani odczucia, spostrzeżenia jako tłumaczki?
Tłumaczenie idzie mi o wiele szybciej niż wszystkie zabiegi koordynacyjne
i projektowe, o których mówiłyśmy (śmiech).
Wyjątkiem jest tłumaczenie takich sztuk jak dramaty Guśniowskiej – koleżanki po
filozofii – które uwielbiam, ale tłumaczę je zwykle bardzo długo, aby dokładnie
oddać grę słów i myśli. Bardzo dużo czasu zabrało mi także tłumaczenie sztuki Doroty
Masłowskiej „Jak zostałam wiedźmą”. Nie chodzi o formę wierszową, bo ja bardzo lubię
tłumaczyć wiersze, mam w tym dużą łatwość, ale właśnie o grę słów i o to, jak najlepiej
oddać jej sens w języku węgierskim. Na przykład słowo „kolejka” – w języku polskim
oznacza pociąg i kolejkę w sklepie, a w języku węgierskim są to dwa zupełnie różne
słowa. Trzeba wtedy wymyślić nowe obrazy, odwołać się do innych skojarzeń, żeby
oddać właściwe znaczenie. Muszę przyznać, że w takich sytuacjach korzystam z licentia
poetica. Więc czasami coś drobnego zmieniam, ale pozostaję zawsze blisko przesłania
oryginału. Łatwiej tłumaczy się sztuki dla najmłodszych dzieci, gdzie nie ma skomplikowanych
metafor czy alegorii.
A jak się pani tłumaczy
sztuki z neologizmami, których jest wiele w polskich tekstach?
Bardzo to lubię. Neologizmy, tworzenie słów jest mi bliskie, podobnie
jak rytm czy wiersz. Pamiętam, że u Masłowskiej była „niszczarka do włosów” w języku
polskim korespondująca ze słowem „suszarka”. Długo szukałam węgierskiego odpowiednika
oddającego tę grę słów, przyszedł mi wtedy z pomocą mój mąż, który na zasadzie szybkiego
skojarzenia wypowiedział odpowiednie węgierskie słowo oddające dźwiękowe podobieństwo
między suszarką a pieleniem, wyszło więc „urządzenie do pielenia włosów”. Mój mąż
podobnie jak ja pochodzi z rodziny węgiersko-polskiej, jego matka była Polką. Jego
podpowiedzi językowe bywają dla mnie cenne.
Te dwie antologie dramatów
dla dzieci i młodzieży ukazały się, a dokładniej jedna już się ukazała, a druga
ujrzy światło dzienne niebawem, na Węgrzech jako książki, co w jakiś sposób sugeruje,
że są dramatami do czytania.
Tak, trafiła pani w sedno, ponieważ dokładnie taki miałam zamysł.
Piszę o tym w przedmowie do „Bajek o szczęściu”. Zadaję tam pytanie, dlaczego by
nie czytać dramatów dzieciom? Dlaczego nie przyzwyczajać ich do formy dialogowej
w literaturze? Do teatralnego, wizualnego myślenia? Dlaczego nie? Jeśli we wczesnym
okresie życia zaprzyjaźnią się z dialogami, to potem może chętniej pójdą do teatru?
A może będą chętniej czytać Szekspira, a nie tylko oglądać? Tyle rzeczy nam umyka
z genialnego tekstu Szekspira, gdy znamy go tylko z teatru. Podczas lektury czuje
się rymy, rytm, gry słów – to jest cudowna literatura. Często zapominamy, że dramat
to nie tylko i wyłącznie teatr, ale też literatura. Bardzo bym chciała, aby też
tak był traktowany. Chciałabym, co również traktuję jako swoją misję, żeby dramat
miał swoich czytelników. Niektórym sprawia trudność forma dialogowa, ale jest to
tylko kwestia przyzwyczajenia, nic innego. Trzeba się po prostu zaprzyjaźnić z tą
szczególną formą literatury.
Myślę, że taka lektura dramatów
może być dla dzieci świetną nauką rozmowy.
Oczywiście.
Patrząc z pedagogiczno-teatralnego
punktu widzenia, trzeba stwierdzić, że dramat uczy kultury rozmowy i uruchamia zupełnie
inne pole dla wyobraźni niż bajka, baśń, opowieść, gdzie świat przedstawiony mamy
„namalowany”, opowiedziany. W dramacie rzeczywistość, w której toczy się akcja,
trzeba sobie stworzyć w wyobraźni. Ciekawe byłyby takie badania, które opisywałyby,
w jaki sposób dzieci podczas słuchania tekstu dramatu, czytanego przez rodzica czy
nauczyciela, budują sobie świat bohaterów, jak odbierają ich emocje.
[1] Antologia ukazała się w marcu 2022 (przyp. red.).
[2] Fundacja
prowadzi wspomniane wyżej Centrum Węgierskie (przyp. red.).
[3] „Być głosem autora” – wywiad z Jolantą Jarmołowicz, www.nowesztuki.pl,
29 sierpnia 2021, https://nowesztuki.pl/news/byc-glosem-autora/ (dostęp: 10 maja 2022) (przyp. red.).