- z Aleksandrą Zielińską rozmawia Joanna Żygowska
Ola, bardzo dużo piszesz!
Ha,
dzięki! Przyczyn pewnie jest kilka. Główny problem to fakt, że jestem
pracoholiczką i trudno mi się z tego trybu wyzwolić, bo nawet kiedy
wypoczywam, to w jakiś sposób pracuję. W efekcie napisałam do tej pory
cztery książki i sporo mniejszych tekstów prozatorskich, dramatycznych
lub innych, ale przyznam, że nie za bardzo się jednak nad tym
zastanawiam. Pierwsze opowiadanie wyszło drukiem, gdy ledwo skończyłam
osiemnastkę – to już trzynaście lat! W mojej głowie zawsze było bardzo
dużo opowieści, które się nieustannie kłębią, przenikają i kształtują.
Szukam dla nich różnych form, różnych ujść i stąd pojawiło się płynne
przejście od prozy, która jest moim naturalnym językiem, do języka
filmu, później pojawił się teatr. A teatr dla dzieci – przypadkiem.
Jak dowiedziałaś się o Konkursie na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży?
Informację
o tym, że termin nadsyłania prac na Konkurs jest przedłużony,
znalazłam, gdy trwała już pandemia. Był to dla mnie bardzo trudny czas,
wymagający zarówno pod kątem fizycznym, jak i psychicznym. Z jednej
strony byłam zamknięta w mieszkaniu, z drugiej – musiałam chodzić do
pracy, bo wciąż jestem zatrudniona w służbie zdrowia i moich obowiązków
nie da się wykonywać zdalnie. Do tego doszedł strach o najbliższych.
Generuje to ogromną ilość stresu, z którym nie do końca potrafię sobie
poradzić. Myślałam, że praca nad tekstem, który z pozoru wydawał się
łatwy i przyjemny, przyniesie mi trochę ulgi. I rzeczywiście tak było,
ulga przyszła, choć bardzo szybko okazało się, że temat mojej sztuki
łatwy w ogóle nie jest. Z każdym nowym wątkiem pojawiały się kolejne
warstwy znaczeniowe, które chciałam eksplorować.
Skąd Twoje zainteresowanie teatrem dla dzieci?
Nie
mam zbyt dużego doświadczenia z teatrem dla dzieci. Poza spektaklami
teatrów objazdowych, które przyjeżdżały do mojej szkoły, nie miałam za
bardzo kontaktu z tego typu formą. Bardzo żałuję, bo wydaje mi się, że
to przestrzeń pełna fajnych rzeczy, o których nie wiedziałam lub nie
wiem.
Prawdę
mówiąc, pisanie dla dzieci zawsze mnie pociągało (w mojej rodzinie jest
dużo dzieci i nie ukrywam, że sama często podkradam im książki), ale
jak do tej pory zawsze wybierałam prozę, krótsze lub dłuższe rzeczy. Z
tych wszystkich prób ukazały się audiobooki z moimi interpretacjami
bajki „Kot w butach”, czytane przez Agnieszkę Więdłochę. Natomiast moją
pracą dyplomową na Wydziale Sztuki UP w Krakowie była książka dla
dzieci, którą przygotowałam od podstaw i sprawiło mi to ogromną
przyjemność.
Kiedy dostałaś informację o nagrodzie w Konkursie?
Byłam wtedy na zmianie w aptece. Wiadomo, chorzy ludzie, pandemia, strach, a tu taka świetna wiadomość!
Czy można powiedzieć, że Twoje pisanie dla teatru dziecięcego było intuicyjne?
Tak.
Pisałam to, co sama chciałabym przeczytać i dlatego sięgnęłam po
tematy, jakimi zajmuję się na bieżąco. Zresztą wydaje mi się, że o
poważnych sprawach można rozmawiać już od najmłodszych lat, a największa
trudność polega na znalezieniu odpowiedniego języka. W czasie
okołopandemijnym w głowie kręciło mi się dużo myśli związanych ze
zmianami klimatycznymi i poczułam, że będzie to dobry punkt wyjścia do
opowiedzenia o losach Mary.
Jak znalazłaś Mary Anning?
Jako
mała dziewczynka bardzo interesowałam się dinozaurami i na pytanie: kim
chcę zostać – bez wahania odpowiadałam, że paleontologiem. Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że mogę zostać paleontolożką i pojęcia nie
miałam o feminatywach.
Miałam
za to dużo książek o dinozaurach i zajmowałam się przekopywaniem ziemi
koło domu, gdzie oczywiście nie znalazłam niczego z książkowych rycin,
ale sam fakt szukania był dla mnie dużą frajdą. Moja najstarsza siostra
studiowała geologię i czasami przywoziła mi ze swoich praktyk kamienie,
na których były odciśnięte, np. amonity albo fragmenty roślin. Trudno
było mi wyobrazić sobie, ile czasu trwało formowanie się skamielin czy
jak świat tak naprawdę jest stary i nie ukrywam, że do dziś fascynacja
przeszłością zamkniętą w kamieniu jest mi bardzo bliska. W zeszłym roku
byłam na rezydencji literackiej w Quebecu i trafiłam na wystawę o
początkach cywilizacji, ewolucji, Darwinie, również o początkach
paleontologii. Znalazł się tam cały dział poświęcony Mary Anning i
przyznam, że byłam zaskoczona, że mimo mojej dziecięcej pasji nigdy o
niej nie słyszałam. Nie miałam pojęcia, że początki paleontologii
zawdzięczamy młodej dziewczynie, która chodziła brzegiem morza i
zbierała kamienie. Żałuję, że nie dowiedziałam się o tym, mając dziesięć
lat, tylko trzydzieści.
Mój
sześcioletni chrześniak też interesuje się dinozaurami i pomyślałam, że
tę sztukę napiszę właśnie dla niego i wszystkich innych dzieciaków –
chłopców i dziewczynek, którzy interesują się nie tylko paleontologią,
ale i innymi nieoczywistymi dziedzinami. Jakkolwiek górnolotnie to
brzmi, chciałam pokazać, że każdy może realizować swoją – nawet
najbardziej szaloną – pasję, niezależnie od płci i wieku. W końcu nowe
gatunki dinozaurów odkrywała młoda dziewczyna w małej, brytyjskiej
wiosce, Lyme.
Jaki był Twój pomysł na łączenie faktów historycznych i fikcyjnej opowieści?
Najpierw
zrobiłam dość rozległy research pod kątem faktów historycznych,
dotyczących Mary i początków paleontologii. Od takich poszukiwań zawsze
zaczynam. Następnie obejrzałam kilka zagranicznych filmików dla dzieci
dotyczących Mary, by zobaczyć jak w innych krajach mówi się o niej
dzieciom, a mówi się dużo i głośno. W sieci jest mnóstwo materiałów. W
sztuce szukałam własnego połączenia między tym, co było naprawdę, a tym –
co wytworzyłam w swojej wyobraźni. Uważam ten tekst za bardzo intymny,
osobisty, bo oprócz tematów, które zawodowo mnie pociągają – miejsce
kobiet w nauce, ewolucja, zagadnienie czasu – starałam się znaleźć
ujście dla własnych emocji, związanych na przykład z żałobą. Opowiadałam
historię Mary w taki sposób, w jaki sama chciałabym ją usłyszeć i w
efekcie powstał dwugłos: 31-letniej pisarki i małej Oli, lat 9, która
siedziała z pędzlem malarskim wśród gór kamieni i te kamienie
pędzlowała, szukając śladów przeszłości.
A teatr?
Dla
mnie – teatralnej neofitki – największą zaletą tego medium jest brak
ograniczeń, poza wyobraźnią twórcy. Można łączyć ze sobą świat
materialny i nierzeczywisty, można korzystać z przeróżnych narzędzi:
fotografii, filmu, muzyki, multimediów, a wszystko to podporządkowane
słowu. Zdaję sobie sprawę, że ludzie zajmujący się teatrem na co dzień
widzą więcej niuansów, mają świadomość ograniczeń, ja dopiero badam
granice. W tekście o Mary sprawdzałam, które z elementów jej biografii
przysłużą się opowieści najlepiej, jakie środki pozwolą oddać ten świat
na styku jawy i snu. Bo wiadomo – pterodaktyle nie mówią.
Nie mówią?
(śmiech) Masz rację, że zadałaś to pytanie, bo akurat głos Pterodaktyla prowadzi całą narrację.
A czy czułaś się kiedyś jak Mary Anning?
Często
mam ten problem w pracy zawodowej. Jako farmaceutka, która wygląda
raczej młodziej niż starzej, często muszę walczyć o utrzymanie
autorytetu i udowadniać, że jestem odpowiednio wykształcona i
doświadczona do wykonywania swojej pracy, szczególnie w kontakcie z
pacjentami starszego pokolenia.
Poza
tym, w dyskusjach często miewam wrażenie, że problemy istotne dla mnie,
jako kobiety, są pomijane, marginalizowane lub po prostu przemilczane.
Czy te zagadnienia są mniej ważne? Bywa, że tak, bo przecież dotyczą
tylko jakiejś części społeczeństwa, a nie wszystkich.
Tylko połowy.
No,
właśnie, tylko połowy Brałam udział w warsztatach dramaturgicznych
„Nasz głos” w Starym Teatrze w Krakowie, koncertowo przeprowadzonych
przez Agatę Dąbek. Miały one na celu pozwolić dramatopisarkom na pełną
swobodę wypowiedzi w przyjaznej, wspierającej atmosferze bez strachu, że
będziemy oceniane, wartościowane. To doświadczenie uważam za formujące,
graniczne, wyzwalające mój własny głos. Od tego momentu przestałam się
przejmować tym, jak tematy, które poruszam, będą ocenione. Skoro mnie
dotykają, to są ważne i na pewno nie będę w tym osamotniona.
Spotkanie
Mary z tymi metaforycznymi, a może i nie, panami z brodą to też moje
doświadczenie. I wielu dziewczyn, które znam. To sytuacje, w których
wiek i lata doświadczenia są odpowiedzią na większość argumentów. A
jeśli te akurat nie pasują, to: „jesteś bardzo wrażliwa” lub: „nie
obrażaj się”. Że albo taka urażona, albo obrażalska zamiast:
postrzegająca inne aspekty sprawy i niezgadzająca się z czymś.
Owszem,
to problem powszechny i uważam, że należy głośno zwracać na to uwagę,
choć zdaję sobie sprawę, że łatwiej powiedzieć niż zrobić – doskonale
wiemy, jak każdy taki przypadek jest skomplikowany i zależy od masy
czynników, jak chociażby hierarchia zawodowa.
Cieszę
się, że niczym się nie przejmowałaś i wybrałaś Mary Anning jako
bohaterkę sztuki! Bardzo mnie zainteresowało to, jak umieściłaś w
tekście kilka tematów: herstorię, historię nauki, żałobę dziecka,
katastrofę klimatyczną. To nie manifest w sprawie, ale tekst literacki,
który osobom czytającym i interpretującym pozwala postawić akcenty. Czy
któryś z tych tematów był dla Ciebie szczególnie ważny?
Ważna
była dla mnie historia nauki opowiadana, bądź nieopowiadana właśnie,
głosem kobiet, często przemilczanym czy zapomnianym. Jest sporo innych
przykładów, zawsze w takiej chwili przypominam sobie o Rosalind Franklin
– specjalistce od rentgenografii, współodkrywczyni struktury DNA,
pominiętej w werdykcie Komisji Noblowskiej, która przyznała Nagrodę dwóm
naukowcom, bazującym na badaniach Franklin. Nie wspomnę już o częstym
problemie ze stereotypowym myśleniem, z którym spotkałam się na studiach
i odgórnym zakładaniem, że odkrywcy muszą być mężczyznami – tu nasuwa
się skala Apgar (nie Apgara), autorstwa Virginii Apgar czy wirus
Epsteina-Barr (nie Barra), od nazwiska Yvonne Barr.
Coraz
więcej też myślę o zmianach klimatu i nadchodzącej katastrofie. Bez
budowania świadomości, już u najmłodszych pokoleń, będzie nam trudno
rozmawiać za 20-30 lat, bo albo spłoniemy albo zatopi nas wielka powódź.
Cieszyłabym się, gdyby wyjście z teatru po sztuce o Mary sprowokowało
rozmowę o tym, co dzieje się z planetą i co możemy zrobić, by chronić
wymierające gatunki.
Temat
żałoby, który zawiera się między wierszami w tekście też jest dla mnie
osobiście ważny. Pojawia się subtelnie, w małej ilości, ale myślę, że
dodaje Mary głębi, a widowni pokazuje, że w granicach tego wymyślonego
świata, możemy rozmawiać o wszystkim, nawet o trudnych rzeczach,
wszystko zależy od użytych narzędzi. Im więcej takich wyzwalaczy pojawia
się w tekście, tym większa szansa, że skłonią do refleksji, wywołają
dyskusję. I to jest dla mnie – jako dramatopisarki – największa
satysfakcja.
Obraz
Mary, która stoi nad morzem i mówi o swojej tęsknocie za tatą pozwala
zobaczyć tę postać jako wielowymiarową. Nie tylko dziarską dziewczynę
stawiającą czoło panom z brodami i rozmawiającą z dinozaurami.
Bardzo
chciałam unikać uproszczeń. Nie mam doświadczenia w pisaniu dla dzieci,
więc pierwsze co przyszło mi do głowy to: im więcej prawdy tym lepiej,
świat jest skomplikowany, nie można od tego uciekać i z góry nakładać na
widownię ograniczeń. Zależało mi, aby widz czy widzka mogli zaufać
Mary, uwierzyć w emocje, jakie jej towarzyszyły. Dlatego zdecydowałam
się pokazać wiele odcieni jej życia – niestety, nie wszystkie, bo po
pierwsze to niemożliwe, a po drugie spektakl nie może trwać dziesięć
godzin. Zaufałam swojej intuicji w kwestii wyboru i postawiłam na wątki,
które mnie poruszają najbardziej, wierząc, że i tak zareaguje
widownia.
Mam
jeszcze pytanie o język. Mary czasami mówi w sposób nieco uroczysty,
refleksyjny. Z drugiej strony pojawiają się dialogi i wypowiedzi
humorystyczne. Jaki miałaś na to pomysł?
Zdawałam
sobie sprawę z tego, że będę mówić o tematach trudnych, które wymagają
określonego języka, ale nie chciałam, żeby tekst był dołujący. Moja
twórczość często jest odbierana jako głos bardziej realistyczny niż
optymistyczny, może nawet pesymistyczny, ale jak się okazało, pandemia
wyostrzyła moje zmysły w innym kierunku. Pomyślałam, że znajdzie to
swoje odzwierciedlenie na poziomie języka, gdy wstępny patos czy
melancholia jest przebijany ironiczno-śmiesznymi szpilami. Wydaje mi
się, że wtedy łatwiej utrzymać uwagę czytelnika i jednak jest coś w
powiedzeniu, że jeśli prześmiewczy sposób jest jedynym, w jakim możemy
mówić o trudnych rzeczach, to takiego sposobu trzeba używać. W końcu to
pierwszy terapeutyczny krok do obłaskawienia demonów. Ale to nie znaczy,
że tego patosu unikam, bo czasem mam wrażenie, że w tych podniosłych,
trochę kiczowatych momentach jesteśmy sobą, jesteśmy ludzcy.
Rozmowa odbyła się 21 sierpnia 2020
Aleksandra Zielińska
– absolwentka Collegium Medicum UJ, Wydziału Sztuki UP, uczestniczka
kursu Adaptacja w Warszawskiej Szkole Filmowej, członkini zespołu
literackiego przy Studiu Munka (2016–2018). Autorka trzech powieści
(„Przypadek Alicji”, „Bura i szał”, „Sorge”), zbioru opowiadań („Kijanki
i kretowiska”) oraz autorka tekstu dramatycznego „Kobieta
Schrodingera”, na podstawie którego powstał spektakl „Głębiej” w
Narodowym Starym Teatrze im. H. Modrzejewskiej. Półfinalistka Gdyńskiej
Nagrody Dramaturgicznej za tekst „Ile tu gwiazd”.