O Marcie Guśniowskiej w „Dialogu”
autor: Jacek Sieradzki
Jacek Sieradzki pisze o dramatopisarstwie Marty Guśniowskiej przy okazji książkowej edycji jej sztuk pt. „Baśnie”:
„Marta Guśniowska, niespełna trzydziestoletnia absolwentka filozofii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, w baśniopisarstwie znalazła pole do popisu dla wyobraźni, intuicji w tworzeniu sytuacji scenicznych, i znakomitego poczucia humoru. Jej teksty są konstruowane dosyć luźno. Często przybierają formę swoistej „dramaturgii drogi”, będącej też jedną z najczęstszych struktur baśniowych fabuł. Bohaterowie wędrują do jakiegoś celu (albo i bez celu), spotykając po drodze niezwykłe postacie i przeżywając przygody. Taka forma pozwala tworzyć wiele barwnych i efektownych epizodów bez konieczności dopisywania im dalszych ciągów, usilnego domykania konstrukcji dramatycznej. Głównym zaś napędem opowieści młodej autorki zdaje się nade wszystko reinterpretacja baśniowych schematów, pogodna i w sumie życzliwa kpina z utartych konwencji i umoralniających tez. To dramaturgia, co się zowie, shrekopodobna. Niekiedy bardzo bezpośrednio. W bajce „Czarno na białym” na poszukiwanie szczęścia wyrusza bardzo zasadniczy i poważny Pingwin – pianista, któremu udało się swym koncertem uśpić wszystkich słuchaczy na sali. Towarzyszy mu gadatliwy przedstawiciel rodu zebr. Zebry jak wiadomo są krewnymi osłów, ale nie tylko z tego powodu, w monologu pasiastego podróżnika na przykład podczas pokonywania mostu z tęczy tak wyraźnie słychać timbre głosu Jerzego Stuhra dubbingującego pamiętnego bohatera filmu […].
Dramatopisarka jest wspaniałym dydaktykiem: niczego nie podaje na łopacie. Każe adresatom opowieści samemu zrozumieć, jak to się dzieje, że gdy królewna Pięknotka, mając dość absztyfikantów zapatrzonych w jej gładką urodę, każe czarami oszpecić sobie nos; jedyny naprawdę w niej zakochany rycerz Pryszczycerz nie dostrzeże w niej najmniejszej zmiany. Ówże rycerz kryje się pod przyłbicą, ponieważ wstydzi się szpecącego trądziku, ale gdy kiedyś wreszcie odważy się ją podnieść, i my z widowni nie zauważymy na jego facjacie żadnych pryszczy. Nieważne, co jest, ważne, jak się patrzy: daj Boże innym baśniom ze współczesnego repertuaru równie sensownego przesłania, zakomunikowanego tak dyskretnie, niemal en passant, wśród rozmaitych żartów z wiedźmy (tu zwanej Wiedźmiłą), która nagminnie zapomina formuł zaklęć (zwłaszcza odczarowujących), albo z niejakiego Zbójnika Psujnika, znakomitej wariacji na temat nieśmiertelnej komicznej figury wiecznego pechowca.
Oczywiście teatry dziecięce, przy całej swojej otwartości i podatności na abstrakcyjne scenariusze lubią jednak, w swym pragmatycznym konserwatyzmie, aby bajka miała jakiś morał lub przynajmniej fabułę, którą łatwo chociażby streścić na ulotce reklamowej. Stąd też z worka twórczości Marty Guśniowskiej do repertuarów trafiają najczęściej te najmniej rewolucyjne w formie. Autorka umie jednak łączyć potrzeby rozmaitych odbiorców z własną frajdą. W „Baśni o grającym imbryku”, która w zasadniczej fabule jest klasyczną przypowieścią o drodze życiowego awansu prowadzącej do zrozumienia, że szczęściem jest swoje miejsce na ziemi, a nie wieczna pogoń za czymś lepszym od tego, co się ma – w tejże baśni wątkiem pobocznym jest opowieść o beznadziejnej miłości Muchy zalotnicy do Konia, wokół grzywy którego krąży. Opowieść, jak u Guśniowskiej często, wielopoziomowa. Najmłodsi widzowie mogą bawić się komicznymi dialogami: jej natarczywością, jego opędzaniem się, nie przymierzając, jak od muchy. Starsi, jeśli będą życzliwie wnikliwi, w gruncie rzeczy mogliby odczytać ten wątek jak parodyjną parafrazę dramatu nieszczęśliwie zakochanej kobiety ze sztuki Ingmara Villqista drukowanego w tym numerze. Parafrazę, rzecz jasna, mimowolną i prześmiewczą, ale zbudowaną na wnikliwej obserwacji psychologicznej i podszytą uczuciami całkiem mało komediowymi. Tyle że kończącą się happy endem.
Ów happy end nie jest jednak trybutem płaconym przez autorkę przyjętej konwencji komediowego widowiska; wolną sądzić, że jest raczej immanentną cechą jej pisarskiego światopoglądu – przynajmniej w takim stopniu, w jakim odbija się on w sztukach wybranych przez białostockie wydawnictwo. Dramaturgia nie służy tu do załatwiania kwestii ideowych, dydaktycznych, kaznodziejskich, wychowawczych, nie służy do ewokowania dramatów czy do rozbudzania najszlachetniejszego nawet niepokoju widowni. Służy do tego, by się uśmiechnąć z kształtu świata, zobaczyć go w rozmaitych kolorach, a może i dostrzec w nim coś, czego się zwykle nie dostrzega – ale to już na własny, dostrzegającego, rachunek. A nade wszystko służy temu, by się dobrze, bezinteresownie, bez ukrytego celu, bawić ze wszystkich bajkowych przewrotek. Z tej wiecznie przestraszonej myszy, która postanowiła przełamać los, zakłada maskę batmana i krzyczy: „Jestem krwiożerczym nietoperzem. [] Potrafię wyssać pięćdziesiąt litrów krwi naraz! I to przez słomkę [] Konia też mógłbym wypompować! I krokodyla”. Z głodnego smoka, z którym potencjalne posiłki wchodzą w spory, a on tylko sapie: „Pierwszy raz słyszę, żeby to obiad podejmował decyzję”. Ze Zbójnika Psujnika, który swemu ząbkującemu Psujątku musi czytać baśnie, żeby zasnęło („Każdy zbójnik czyta dzieciom – dodawali sobie kwestię aktorzy podczas wystawienia tej bajki przez szczecińską Pleciugę). Z rycerskich oświadczyn w tonie z lekka protekcjonalnym: „No dobrze już, dobrze – ożenię się z tobą, Królewno! Hop, na mojego konia!” Ze wszystkich tych prostych, pogodnych żartów teatr potrafi – a przynajmniej powinien potrafić – uczynić sympatyczny most emocjonalny z widownią, o który dziś w teatrze lalek łatwiej, niż gdziekolwiek indziej .
Że jednak bezinteresowność i związana z tym nieokiełznana fantazja posuwa się czasami i w rejony całkiem już szalone – o tym może świadczyć samo wydawnictwo, które jest tu omawiane. Najbardziej odjechana edycja jakichkolwiek dramatów, jaką można sobie wyobrazić. Wydana jak złożony na czworo parawan z grubej tektury może wyglądać z daleka jak pudełko z zabawkami dla dzieci, tyle że w pudełku nie ma żadnych zabawek, a jedyną do pomyślenia formą możliwej rozrywki jest danie nim komuś w łeb. Boleśnie, bo nie jest lekki. W wewnętrzne ściany parawanu wprasowane są cztery tomiki ze sztukami. Wydane broszurowo, nieefektownie, ilustrowane pracami studentów Akademii Sztuk Pięknych w Wilnie, świadczących co najwyżej o tym, że nastroje młodych litewskich plastyków nader są odległe od tonu dramaturgii Marty Guśniowskiej. Ani tego dać dzieciom do zabawy, ani wstawić na półkę (na żadną się nie zmieści), ani brać się chętnie do czytania Cóż, srożyć się nie ma co, choćby dlatego, że przy zasługach Białostockiego Teatru Lalek dla polskiej sceny lalkowej w ogóle, a tej dramaturgii w szczególności, wszelkie narzekanie byłoby nie na miejscu. A, co istotniejsze, wszelkie narzekactwo zabrzmiałoby wściekłym zgrzytem przy komentowaniu dramatów, których każda scena przekonuje, że fajne może być nawet coś nie do końca fortunne, jeżeli stoi za tym fantazja”.
Przedruk całego tekstu znajduje się na stronie wortalu teatralnego e-teatr.