A może by tak o adaptacji? Kilka pytań
autorka: Martyna Lechman
Można podczas pracy nad jedną adaptacją doświadczyć jednego potężnego kryzysu i po wyjściu z niego spokojnie podryfować bez przeszkód dalej. […] Można co malutki kawałeczek napotykać kamienie i systematycznie usuwać je spod nóg. […] Można ciągle zawracać z raz obranej trasy, a na samym końcu, w całkowitym zmęczeniu, odkryć zachwycającą ścieżkę, której istnienia przy wyruszaniu w podróż zupełnie się nie podejrzewało.
Od dzieciństwa należałam do frakcji, która po obejrzeniu realizacji filmowej albo scenicznej adaptacji literatury od razu nabierała ochoty na przeczytanie książki stanowiącej jej bazę. Zaczynałam właśnie od takiej kolejności, ale z biegiem lat przestała być ona dla mnie istotna. Wiedząc, jaka premiera szykuje się w kinie lub w teatrze najbliższym czasie, szturmowałam okoliczne biblioteki w poszukiwaniu opowiadań, nowel, powieści i wszelkich innych form literackich, wziętych przez realizatorów na warsztat. Dzięki temu odkryłam wielu autorów i autorki, o których istnieniu z pewnością nie dowiedziałabym się, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł zaadaptowania ich twórczości. Gatunek nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Przyglądałam się zarówno ekranizacjom klasyki polskiej i światowej, jak i teatralnym realizacjom literatury dziecięcej, młodzieżowej czy eksperymentalnej. Z wypiekami na twarzy śledziłam losy bohaterów „Gry o tron ” – równolegle w wydaniu książkowym i serialowym – a jednocześnie z niecierpliwością czekałam na kolejne adaptacje sceniczne prozy Bułhakowa. Moje refleksje wynikające z tego przyglądania się na przestrzeni wielu lat przeszły długą drogę, pełną ostrych zakrętów, dolin i pagórków, momentami najeżoną niebezpieczeństwami, a czasem krajobrazowo zaskakująco monotonną, z częstymi powrotami do punktu wyjścia i nawracającymi myślami o braku sensu i celu tej podróży. W dużym skrócie można powiedzieć, że zaliczałam zarówno etapy absolutnej niezgody, jak i fascynacji przeróżnymi zabiegami dokonywanymi na tekście źródłowym. Od zmiany zakończenia powieści, przez ingerencję w osobowość i wygląd bohaterów literackich czy pomijanie jednych wątków i relacji, z jednoczesnym postawieniem akcentu na innych, niekoniecznie pierwszoplanowych, aż po doszukiwanie się w tekście wyjściowym treści – jak by się mogło wydawać – zupełnie tam nie zawartych. I jeśli do czegoś mnie to przyglądanie się doprowadziło, to z pewnością do miejsca, w którym jestem obecnie, i takiego myślenia o adaptacji, jakie w chwili pisania tego tekstu jest mi najbliższe.
Wydawać by się mogło, że temat adaptacji nie jest interesujący dla nikogo – poza osobami z szeroko rozumianej, tak zwanej adaptatorskiej, branży. Wiosną tego roku miałam okazję poprowadzić warsztat z pisania adaptacji teatralnej dla dzieci i młodzieży w Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu. Uczestniczyły w nim osoby na co dzień zajmujące się naprawdę różnorodną działalnością, które na wspominanym spotkaniu połączyła chęć zgłębienia właśnie tego tematu – i ta chęć doprowadziła ich w ciągu kilku zaledwie godzin do prawdziwej eksplozji pomysłów. Podczas pracy warsztatowej ujawniło się to, co w myśleniu o adaptacji jest dla mnie najpiękniejsze – właściwe nieograniczona ilość dróg, którymi można pójść. Wystarczył tylko impuls i przestrzeń do wymiany myśli. Może więc osób, które z wypiekami na twarzy czytają powieść, niedawno obejrzaną na dużym ekranie albo w teatrze, próbując na własną rękę prześledzić drogę, którą przeszli realizatorzy i realizatorki, jest więcej, niż się wydaje.
Pisząc, nie wiem jeszcze do końca, czym będzie ten tekst. Długo zastanawiałam się nad formą, jaką powinien on przybrać. Ostatecznie uznałam, że pytania zadawane samej sobie, a przy okazji osobom czytającym, będą odpowiednie. Co prawda nie na wszystkie pytania, nawet te zadawane samej sobie, będę w stanie w sposób zadowalający odpowiedzieć, ale jestem zdania, że czasami sam fakt ich postawienia to już krok naprzód. Bo zadawanie pytań jest w procesie poszukiwań szalenie ważne. Czasem nawet ważniejsze niż znajdowanie odpowiedzi.
Gdyby ktoś zapytał mnie: „czym według ciebie jest dobra adaptacja?”, odpowiedziałabym pytaniem – „a czym według ciebie jest dobry tekst?”. To pytanie z kolei należy do gatunku tych, na które nie ma jednej odpowiedzi. Każdy z nas może swobodnie szukać własnej, ale i do każdego z nas może przyjść ich wiele, w zależności od etapu, na którym właśnie się znajdujemy. Ubranie w klarowną myśl lub słowa aktualnej dla nas w danej chwili refleksji na ten temat jest niezwykle pomocne w dalszych poszukiwaniach. Niedawno usłyszałam jedną z takich możliwych odpowiedzi z ust chorwackiego dramatopisarza Ivora Martinicia i pozwolę ją sobie tutaj sparafrazować. Dobry tekst mówi nam coś nowego o czymś, o czym wydawało nam się, że wiemy już praktycznie wszystko. Ze mną ta wypowiedź bardzo rezonuje.
Czym tak w ogóle adaptowanie różni się od pisania własnego dramatu? To kwestia, nad którą warto się pochylić, jeśli stoimy przed wyborem jednej z tych dwóch form wyrazu. Pozornie to dosyć proste pytanie. Kiedy piszemy adaptację, mamy gotową bazę: stworzony świat, wymyślonych bohaterów, skonstruowaną fabułę, relacje, nawet cały tekst (oczywiście jeśli adaptujemy utwór literacki). W przypadku pisania od podstaw tej bazy musimy poszukać. Czasem jest to po prostu potrzeba pisania, czasem wyraźny impuls, inspiracja czy konkretny temat, który za nami chodzi i domaga się przelania na papier albo do pliku Worda lub podobnego programu, a bywa też, że mamy gotową historię w głowie.
Na tym można by zakończyć, ale dopiero w tym miejscu zaczyna się robić ciekawie. Bo czy posiadanie gotowej bazy ułatwia czy utrudnia pisane? Osoba pisząca pod wieloma aspektami przypomina tancerza albo tancerkę, próbujących swoich sił w różnych odmianach tańca. Mamy więc występ solowy, który można przyrównać do samotnego zmagania się z tekstem, poprzedzonego przygotowaniem w postaci treningu, oraz taniec w parze, obrazujący współpracę osoby adaptującej z pierwowzorem literackim. To, co w tym drugim przypadku się dzieje na parkiecie, jest próbą podążania za materiałem wyjściowym, szukaniem jakiegoś rodzaju połączenia czy synchronizacji myśli, z elementami jego uzupełniania, przy jednoczesnym zachowaniu indywidualności. Czynnikiem, który znacząco odróżnia proces adaptowania od tworzenia własnej sztuki, jest właśnie to fascynujące połączenie pomiędzy materiałem wyjściowym, który już istnieje, a formą jego przetworzenia, która dopiero powstaje. Ale czy ta zależność jest pomocna podczas pracy?
Świadomość tego, że istnieje tekst, do którego się odwołujemy, może dawać poczucie bezpieczeństwa, oddalać paraliżujący strach, że nic się nie napisze, który stereotypowo pojawia się na widok pustej kartki czy nowo utworzonego dokumentu. W takim wypadku baza adaptacji staje się pewnego rodzaju zabezpieczeniem, gwarancją wykonania zadania. Bo przecież tak naprawdę jakiś tekst już istnieje. Ktoś już go napisał. Praca nad nim nie może być trudniejsza od pisania nowej sztuki. To poczucie potrafi być uwalniające i otwierające, ale zdarza się także, że staje się zwodnicze. Paradoksalnie myśl o istniejącym pierwowzorze literackim może zablokować, szczególnie jeśli dojdzie się do wniosku, że jego kompozycja jest skończona i nienaruszalna. Jak tu wtedy cokolwiek adaptować? Bo kiedy tak właściwie materia tekstu zaczyna się poddawać temu, co chcemy uzyskać? Najprościej rzecz ujmując wtedy, kiedy wiemy, co chcemy uzyskać. Albo przynajmniej wiemy, w jakim zmierzamy kierunku. A co pomaga w namierzeniu tego kierunku? Odpowiedź, która jako pierwsza przychodzi mi do głowy, to: lektura tekstu wyjściowego. I to niezależnie od etapu pracy. Powrót do tekstu. I jeszcze jeden. I kolejny. Ja preferuję powroty bez ograniczeń. Tyle razy, ile mi potrzeba. Oczywiście w miarę możliwości czasowych i ilościowych. Trudno mówić o kilkukrotnej wnikliwej lekturze wielotomowej sagi, ale już wybranych części czy interesujących fragmentów jak najbardziej. Chyba że zbliża się termin oddania tekstu. Ale we wszystkich pozostałych wypadkach – ja osobiście czytam. A każda lektura jest inna. Inaczej czyta się po raz pierwszy zupełnie nieznany tekst. Inaczej czyta się po raz drugi po wielu latach przerwy. Inaczej czyta się po raz drugi, ale zaraz po pierwszej lekturze. Inaczej czyta się po raz trzeci i czwarty, kiedy pomiędzy nimi są krótkie przerwy. Inaczej czyta się, gdy te lektury są rozłożone w czasie. Każde kolejne czytanie podrzuca nowe pomysły, koncepcje, interpretacje, sensy, tropy, motywy, rozwiązania, możliwości. A próba ich uchwycenia, zanotowania, naszkicowania, przetworzenia jest już krokiem w stronę napisania adaptacji. Co jeszcze pomaga w namierzaniu kierunków? Oglądanie. Filmów, obrazów, animacji. Wizyty w muzeach i teatrach. Czytanie materiałów luźno powiązanych tematycznie z powstającą adaptacją. Spotkania z ludźmi, rozmowy ze specjalistami. Słuchanie muzyki i chodzenie na koncerty. Wyszukiwanie potrzebnych informacji. Dokształcanie się w zakresie interesującej nas tematyki. Wszystko, co poszerza horyzonty i umożliwia zebranie solidnej bazy materiałów, z której będzie można utkać zarys pomysłu adaptacyjnego. Tylko co zrobić, kiedy ilość potencjalnych kierunków nagromadzi się do poziomu uniemożliwiającego podjęcie jakiejkolwiek decyzji, przy której można wytrwać dłużej niż jeden dzień?
Praca nad adaptacją w moim wydaniu to nieustanne żonglowanie pomiędzy czynnościami, które określam jako bardziej pasywne – takie jak czytanie, oglądanie, szukanie materiałów – a tymi aktywnymi. Podział ten jest oczywiście bardzo umowny, skrótowy, nieco niesprawiedliwy i nie do końca zgodny ze stanem faktycznym, bo co jak co, ale akurat czytania tekstu oryginalnego z zamiarem napisania jego adaptacji nie da się nazwać biernym, cokolwiek to tak naprawdę znaczy. Po każdym etapie gromadzenia pomysłów i inspiracji następuje przegląd zbiorów i nieuchronna, czasami dosyć brutalna, selekcja, która docelowo przeradza się w pisanie. Ten moment bywa trudny. Minął już jakiś czas od rozpoczęcia pracy, a znaczną jego część pochłonęło zagłębienie się w lekturze tekstu wyjściowego i materiałów dodatkowych. Reszta czasu upłynęła na myśleniu nad koncepcją, wyciąganiu wniosków, analizowaniu, notowaniu. Mózg napełniony po brzegi informacjami niezbędnymi do rozpoczęcia właściwego pisania, wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny, odmawia posłuszeństwa, choć z uwagi na brak widocznych efektów może się wydawać, że nie została jeszcze wykonana żadna wielka praca. Żeby nie pogłębiać przeciążenia i nie doprowadzić do sytuacji paraliżu oraz frustracji z nim związanej, dobrze jest zrobić sobie przerwę. I to przerwę szeroko rozumianą. Przerwę od myślenia nad tym etapem tego projektu. Przerwę od pracy nad tym etapem tego projektu. Przerwę od jakiejkolwiek pracy nad tym projektem. Przerwę od pracy w ogóle. Przerwę na spacer. Przerwę na obiad. Przerwę na sen. Po prostu przerwę. Bo dobra przerwa może wywołać tęsknotę, skutkującą niemalże naturalnym i bezbolesnym powrotem do projektu, a w skrajnych przypadkach nawet przynieść niemalże sama z siebie rozwiązania. Po takiej przerwie trudności wcześniej nie do pokonania okazują się niejednokrotnie malutkimi, niegodnymi zapamiętania wyzwaneczkami.
Ale co się stanie, kiedy przegapi się moment tuż przed nastąpieniem paraliżu i pojawi się całkowita blokada? Gdyby przełożyć tę sytuację na jakąś usterkę techniczną w domu, to po wyczerpaniu wszelkich dostępnych nam możliwości usunięcia jej na własną rękę najczęściej prosimy drugą osobę o wsparcie. Może to być od razu opłacony przez nas specjalista, ale czasami wystarczy wezwać na pomoc kogoś, kto trochę lepiej od nas zna się na naprawach albo po prostu jest bardziej zdystansowany do problemu, dzięki czemu dostrzeże coś, co nam zdarzyło się pominąć. Przenosząc tę sytuację na adaptacyjny impas, zaryzykowałabym stwierdzenie, że dobrze byłoby z kimś pogadać. Jeśli mamy w swoim otoczeniu osobę zanurzoną wraz z nami w pracę nad projektem, jesteśmy szczęściarzami. Rozmowa z kimś, kto zna tekst wyjściowy na podobnym do nas poziomie, nie będzie wymagała z naszej strony dużego wprowadzenia, dzięki temu istnieje szansa na szybkie, celne i trwałe usunięcie blokady. Czasami wystarczy, że usłyszymy jedno słowo komentarza, a nasz przeładowany mózg natychmiast się zresetuje i odpali gotowy do dalszej pracy.
A co, jeśli nie należymy do grona szczęściarzy i do tej pory samotnie zmagaliśmy się z materią tekstu? Czy jesteśmy na z góry straconej pozycji? Niekoniecznie. Tak naprawdę trudno przewidzieć, skąd może nadejść pomoc. Dlatego determinacja w jej szukaniu to klucz do sukcesu. Niekoniecznie trzeba rozmawiać z osobą, która zajmuje się pisaniem, nie musi to być nawet ktoś, kto zna tekst, który adaptujemy. Ba, może się nawet okazać, że nie będziemy w ogóle potrzebować odpowiedzi. Wyrażenie na głos wątpliwości w połączeniu z poczuciem bycia uważnie słuchanym czy słuchaną potrafi przynieść ten sam efekt odblokowania, co twórcza rozmowa w tandemie. Zainteresowanie naszą pracą ze strony osoby niezaangażowanej w projekt daje nam poczucie, że jednak nie jesteśmy tak całkiem osamotnieni. Biała, niezapisana jeszcze kartka bądź plik w jednej chwili przestaje straszyć. Usłyszenie własnych myśli, w monologu wygłaszanym nawet samemu sobie, bez sprecyzowanego odbiorcy, pomaga nabrać tak koniecznego dystansu, zobaczyć problem z szerszej perspektywy. To z kolei otwiera dostęp do nowych pokładów siły, kreatywności i motywacji, niezbędnych do kontynuowania pracy. Nie da się ukryć, że jedną z najcenniejszych umiejętności w przypadku adaptacji jest łatwość w podejmowaniu decyzji, których w procesie tworzenia musi zapaść wiele. Wybór utworu wyjściowego, perspektywy, wątków, sposobu narracji, liczby postaci, tematu, akcentu, okoliczności, języka tekstu – to tylko część z tego, co nas czeka. To zupełnie normalne, że pojawiają się wątpliwości, szczególnie jeśli w podejmowaniu decyzji nie czujemy się komfortowo. Na szczęście jest to umiejętność rozwijająca się wraz z praktykowaniem.
Czy powrót do pisania odbywa się już po takim kryzysie bezproblemowo? Tego nigdy nie wiadomo. Niestety. Można podczas pracy nad jedną adaptacją doświadczyć jednego potężnego kryzysu i po wyjściu z niego spokojnie podryfować bez przeszkód dalej. Można nie doświadczyć żadnej blokady na poszczególnych etapach adaptowania, a mimo to nigdy adaptacji nie skończyć. Można co malutki kawałeczek napotykać kamienie i systematycznie usuwać je spod nóg. Albo wielokrotnie zmieniać drogę, wracając ostatecznie do punktu wyjścia. Można ciągle zawracać z raz obranej trasy, a na samym końcu, w całkowitym zmęczeniu, odkryć zachwycającą ścieżkę, której istnienia przy wyruszaniu w podróż zupełnie się nie podejrzewało. Można za każdym razem coraz lepiej przygotowywać się do przygody z adaptacją, kreśląc mapy, konstruując coraz nowocześniejsze kompasy, zostawiając samemu sobie znaczniki i wskazówki, dokumentując cały proces, a mimo to wciąż się potykać o coraz to nowe przeszkody. Można też nie przygotowywać się wcale i nie pytając nikogo o drogę, słuchając jedynie własnej intuicji, bezbłędnie dotrzeć do celu. Ważne jest, aby nie skupiać się na tym, zaczynając pracę, odpuścić myślenie o tym, co się będzie działo, tylko po prostu pisać.
Martyna Lechman – absolwentka dramaturgii krakowskiej AST. Współpracuje z reżyserami i reżyserkami przy realizacji spektakli teatralnych dla dzieci, młodzieży oraz dorosłych. Laureatka nagrody Złota Maska 2018 za scenariusz do spektaklu „Zakonnice odchodzą po cichu” (reż. Daria Kopiec, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu). Tłumaczka dramatów bośniackich, chorwackich i czarnogórskich. Współredaktorka publikacji „Obudź mnie, gdy to się skończy. Wybór nowych dramatów z Bośni i Hercegowiny”, a w przypadku 51. numeru Nowych Sztuk dla Dzieci i Młodzieży o tytule „Tu jest napisany tytuł antologii sztuk chorwackich dla młodzieży” również współtłumaczka. Autorka dramatów, adaptacji oraz scenariuszy do takich spektakli jak „O krasnoludkach, gąskach i sierotce Marysi” (reż. Iwona Jera, Teatr „Bagatela” w Krakowie), „Bajki robotów” (reż. Daria Kopiec, Teatr Pinokio w Łodzi), „Król Maciuś I” (reż. Daria Kopiec, Teatr Lalka w Warszawie), „Chłopcy z Placu Broni” (reż. Konrad Dworakowski, Teatr Pinokio w Łodzi), „Baron Münchhausen” (reż. Konrad Dworakowski, Teatr Animacji w Poznaniu), „Don Kichot” (reż. Konrad Dworakowski, Grupa Coincidentia & Teatr Pinokio w Łodzi), „Dziadek do orzechów. Nowe historie” (reż. Daria Kopiec, Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu), „Piotruś Pan” (reż. Konrad Dworakowski, Teatr Pinokio w Łodzi), „Łysek z pokładu Idy” (reż. Konrad Dworakowski, Śląski Teatr Lalki i Aktora „Ateneum” w Katowicach), „Żeby umarło przede mną” (reż. Daria Kopiec, Bałtycki Teatr Dramatyczny im. Juliusza Słowackiego w Koszalinie), „Proces” (reż. Konrad Dworakowski, Teatr Banialuka w Bielsku-Białej), „Szewcy” (reż. Konrad Dworakowski, Białostocki Teatr Lalek), „Księga dżungli” (reż. Daria Kopiec, Teatr „Maska” w Rzeszowie).