Relacja z 24. Warsztatów Dramatopisarskich
autorka: Agata Drwięga, Magdalena Mrozińska
Od zakończenia 24. warsztatów dramatopisarskich w Obrzycku minął prawie miesiąc, a my nadal wspominamy tamte ogniska i płomienne dyskusje. Zachęcamy do przeczytania relacji dwóch uczestniczek tegorocznego spotkania w Obrzycku: Agaty Drwięgi – współpracującej z CSD w Poznaniu przy tworzeniu katalogu nowesztuki.pl oraz Magdaleny Mrozińskiej – uczestniczki 26. Konkursu na Sztukę Teatralną.
Wspólnota tworzy się przy ognisku
Konkurs na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży w przyszłym roku będzie obchodził swoje trzydziestolecie. Do tradycji, już ponad dwudziestoletniej, należą powiązane z konkursem jesienne warsztaty dramatopisarskie, które wcześniej odbywały się na Wyspie Edwarda (Raczyńskiego) w Zaniemyślu, a od kilku lat – w pałacu Raczyńskich (obecnie Domu Pracy Twórczej i Wypoczynku Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza) w Obrzycku. W spotkaniu co roku biorą udział jurorzy konkursu, autorzy dramatów wydrukowanych w najnowszym zeszycie „Nowych Sztuk dla Dzieci i Młodzieży”, uczestnicy konkursu, których teksty wydały się jurorom ciekawe, ale nie na tyle dobre, by je nagrodzić, a także osoby zainteresowane teatrem i dramatem dla dzieci i młodzieży.
Należę do ostatniej grupy, a w Obrzycku byłam po raz drugi, i już rozpoznaję pewne stałe punkty programu, „coroczne rytuały”, jak nazywa je pan Zbyszek Rudziński. Uroczyste ogłoszenie wyników Konkursu jest chwilą najbardziej wzruszającą dla organizatorów, prezentacje fragmentów nagrodzonych tekstów dostarczają emocji autorom (zwłaszcza tym debiutującym). Do szczególnych momentów należą również premierowe prezentacje zwycięskich tekstów opublikowanych w najnowszych „Nowych Sztukach”. W tym roku we współpracy z aktorami poznańskich teatrów: Nowego, Polskiego i Animacji, a także z adeptami Studia Aktorskiego STA zaprezentowano: „A morze nie” Maliny Prześlugi (główna nagroda), „Januszek idzie na dyskotekę” Sebastiana Równego (wyróżnienie) oraz „Ninę i Paula” Thilo Refferta (z. 38 – najnowszy zagraniczny). Wyjątkowo interesująco wypadły dwie ostatnie prezentacje tekstów adresowanych do nastoletnich odbiorców.
O tym, że młodzież jest grupą pomijaną przez instytucjonalne teatry mówi się od wielu lat. Próbą odpowiedzi na ten problem jest Scena Czytana – inicjatywa Centrum Sztuki Dziecka, której zadanie polega na prezentacji młodzieży tekstów do niej kierowanych. Niestety, warta uwagi sztuka, której grupą docelową są niedorośli trafia się bardzo rzadko.
Lata 90. są czasem, w którym niemieccy (a za nimi również polscy) dramatopisarze adresujący teksty dla młodzieży masowo włączali do nich poważne, ale i skrajnie drastyczne tematy. Ta tendencja, zaliczana przez prof. Martę Karasińską do fali nowego brutalizmu, obowiązuje do dziś. Wystarczy przypomnieć sobie dramaty Lutza Hübnera: „Serce boksera” (z. 17), „Sprawa honoru” (z. 26) czy „Hallo Nazi” (z. 20), a z polskich: „Nie musisz mnie kochać” Krystyny Chołoniewskiej (z. 25) lub „Dupaka” Piotra Bulaka (z. 27). Przykładów nie trzeba szukać dawno, podaję zaczerpnięte z ostatnich paru zeszytów „Nowych Sztuk…”: bohaterem „Homusia” Stacha Szulista (z. 35) jest homoseksualny nastolatek, który poddany ostracyzmowi ze strony klasy, popełnia samobójstwo; tytułowa bohaterka węgierskiego tekstu „Babette kłamie” Ákosa Németha (z. 36) oprócz tego, że znajduje się w ciężkiej sytuacji materialnej, okazuje się też bezwzględną mitomanką doprowadzającą do śmierci swoich kolegów; z kolei „Rysio z Klanu. Second life” Piotra Przybyły (z. 37) opowiada o nastolatku opiekującym się niepełnosprawnym bratem, podczas gdy ojciec chłopców siedzi w więzieniu, a matka pracuje za granicą. Przykłady można mnożyć. Panuje przekonanie, że dla młodzieży trzeba pisać o „hardcorach”, najlepiej w realistycznej konwencji i językiem pełnym wulgaryzmów. Nie oceniam tej tendencji – sama lubię czasami przeczytać dobry thriller. Czasami.
W minionym sezonie furorę zrobił spektakl „Sam, czyli wychowanie do życia w rodzinie” (z Wrocławskiego Teatru Lalek) według sztuki Marii Wojtyszko o tym samym tytule. To jeden z pierwszych tekstów dla nastolatków, który poruszając poważny temat (rozwód rodziców) nie ucieka w skrajną patologię i kończy się szczęśliwie (rodzice odnajdują się w nowych związkach i pozostają w przyjaznych relacjach). Teksty prezentowane w tym roku w Obrzycku zdają się zmierzać w podobnym kierunku – opowiadają historie zostawiające odbiorców z nadzieją na pomyślne rozwiązanie trudnego problemu. Oba czytania były świetnie przygotowane i zostały przychylnie odebrane przez publiczność, wśród której znaleźli się zaproszeni uczestnicy Klubu przy Wspólnej – uczniowie poznańskich szkół. Zwłaszcza „Januszek…” prowokował żywiołowe reakcje ze względu na lekkość języka, komizm sytuacji i momentami absurdalne poczucie humoru.
Jak się okazuje, świetnie przygotowane czytanie słabego tekstu może być przyczynkiem do ciekawej dyskusji. Sztuka nie tylko ma fatalną konstrukcję (w pewnym momencie po prostu się urywa – bez pomysłu na pointę), ale także powiela stereotyp gimnazjalisty – młodego człowieka bez ikry ani pomysłu na siebie. Januszek sprawia wrażenie nieco ograniczonego umysłowo, dającego sobą pomiatać chłopaka, który bez cienia buntu wykonuje polecenia traktujących go protekcjonalnie dorosłych. Nie zastanawia się nad celem ani sensem swoich działań – ma „zgłuszyć laskę” na dyskotece, bo wszyscy wokół uważają, że najwyższy czas, by tego dokonał. Po reakcjach słuchających czytania gimnazjalistów (i nie tylko) wnoszę, że bawili się świetnie. Mnie prezentacja również ubawiła (zwłaszcza czytający kwestie tytułowego bohatera student STA), ale mam poczucie, że nastolatkowie zasługują na godniejszych reprezentantów swojej grupy wiekowej.
Takimi okazali się Nina i Paul – kilkunastolatkowie przeżywający swoją pierwszą miłość. Niemiecki autor potraktował bohaterów i ich uczucia serio, jednocześnie nie stroniąc od budowania komicznych sytuacji. Nina i Paul biorą życie w swoje ręce, a otaczający ich dorośli są dla nich wsparciem – w razie potrzeby wyciągają pomocną dłoń nie po to, by narzucić kierunek działań, ale by podtrzymać młodych stawiających niepewne kroki w dorosłość. Dramat Refferta jest utworem jednoznacznie pozytywnym, a autor temat wkraczania w relacje damsko-męskie potraktował z niezwykłą delikatnością i szacunkiem do „pierwszych razów”. Dodatkowym atutem utworu jest fakt, że powstał on z myślą o ludziach między 12. a 15. rokiem życia, więc do najbardziej zaniedbanej grupy odbiorców. Znamienny wydaje się też fakt, w jaki sposób zareagowała na niego dorosła publiczność – każdy chciał podzielić się swoimi wspomnieniami z tamtego okresu.
Oba dramaty mówiąc o istotnej kwestii ukazują ją w jasnym świetle – przecież poważny problem nie zawsze musi być drastyczny i nierozwiązywalny. Dobrze, że pojawiły się teksty, które stoją w opozycji do sztuk brutalistycznych. Jeszcze lepiej, że na język polski tłumaczone są świetne zagraniczne utwory (w te obfituje zwłaszcza 38 zeszyt). Polscy dramatopisarze mają od kogo czerpać inspiracje, a to jest bezcenne.
Stałym punktem obrzyckich spotkań są także prezentacje „W moim teatrze, w jego repertuarze” dokonywane przez dyrektorów teatrów, głównie lalkowych. Tym razem o planach, dotychczasowych sukcesach, ale i trudnościach mówili: Jerzy Jan Połoński, szef artystyczny Teatru Maska w Rzeszowie oraz Gabriel Gietzky, dyrektor Teatru Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana w Będzinie. Ponieważ pracuję w teatrze, w czasie takich spotkań zazwyczaj interesują mnie kwestie rozwiązywania problemów „systemowych”. Deprymująca, ale i na swój sposób pocieszająca jest świadomość faktu, że każda instytucja zmaga się z tymi samymi trudnościami wynikającymi z niedostosowania przestarzałych struktur organizacyjnych do rzeczywistości po roku 1989. Na szczęście osób dostrzegających ten dysonans i usiłujących walczyć z wadliwym systemem przybywa.
Okazuje się, że zmian wymaga nie tylko struktura organizacyjna teatrów publicznych, ale też mentalność widzów, którzy do teatru lalek chętnie przychodzą z dziećmi „na bajkę”, ale do współczesnych tytułów podchodzą nieufnie (to przykład z Maski). Do dziś pokutuje socjalistyczny podział na teatry dla dzieci (lalkowe) i dla dorosłych (dramatyczne). Wielokrotnie podejmowane próby stworzenia w teatrach lalkowych repertuaru dla dorosłych niemal zawsze kończą się fiaskiem (wyjątkiem potwierdzającym tę regułę jest Białostocki Teatr Lalek). Do tych problemów należy dodać skandalicznie niskie dotacje (skrajnym przykładem konsekwencji tych działań jest właśnie Teatr w Będzinie, któremu jeszcze parę miesięcy temu groziła likwidacja). Bycie dyrektorem zarządzającym taką instytucją kultury polega więc nie tylko (a może właśnie najmniej) na dbaniu o dobrą jakość repertuaru, ale przede wszystkim jest niekończącym się ciągiem prób zaspokojenia potrzeb pracowników, widzów i znajdywania kompromisów z urzędnikami w myśl zasady „i Bogu świeczkę, i diabłu ogarek”. System, który powinien organizować pracę, przede wszystkim ją utrudnia. Warto o tych okolicznościach pamiętać, kiedy ocenia się działania danego teatru.
W obliczu tych i innych przeciwności na podziw zasługuje sam fakt, że są osoby, które podejmują się kierowania teatrami publicznymi nie po to, by przez 4 lata grzać stołek, ale by rzeczywiście coś zdziałać i zmienić. Tegoroczni goście Obrzycka prezentowali odmienne strategie kierownicze: Połoński chce oswajać widzów za pomocą musicali familijnych na podstawie tytułów znanych, choć nienależących do klasyki polskiego teatru lalkowego (np. adaptacja „Akademii Pana Kleksa” J. Brzechwy); Gietzky ma zamiar kontynuować myśl założyciela Jana Dormana, według której zadaniem teatru jest uczyć myślenia. Dyrektor z Będzina przedstawił m.in. plany repertuarowe związane z nastoletnimi widzami (projekt „Lęki współczesności w świecie dziecka” – dofinansowany przez MKiDN), a także obiecał, że archiwum Jana Dormana niedługo znajdzie się w dobrych rękach Instytutu Teatralnego, co pozwoli zachować dla potomnych dużą część dorobku wybitnego pedagoga teatru.
Tym, z czym przede wszystkim kojarzy się Obrzycko (oprócz czytań, wykładów i oficjalnych spotkań) jest panująca tam atmosfera. Dworek w Obrzycku znajduje się na uboczu cywilizacji, pośrodku starego parku, na brzegu rzeki, a stałym punktem warsztatów jest rozpalane co wieczór (także tym razem, mimo przelotnych deszczy i mokrego drewna) ognisko. To zawsze najbardziej wyczekiwany moment każdego dnia. Ludzie przez tysiąclecia gromadzili się wokół ognia, który dając ciepło i rozjaśniając ciemności dawał im poczucie bezpieczeństwa i jednoczył społeczności. Teraz coraz rzadziej obcujemy z naturą, a kontakt wirtualny wypiera bezpośredni – wspólne chwile zatrzymania, by zapatrzeć się na płonące polana drewna, zdają się mieć tym większą wartość. Zwłaszcza, kiedy wokół ognia gromadzą się reprezentanci różnych pokoleń, osoby z odmiennym doświadczeniem, a przez to posiadające rozmaite perspektywy na jeden zajmujący ich temat. Trudno o bardziej sprzyjające warunki do prezentacji własnych zainteresowań, doświadczeń i planów, inspirujących rozmów i dyskusji nad obecną sytuacją teatru i dramatu dla dzieci i młodzieży, a także do zawierania nowych znajomości i zacieśniania starych. Wspólnota tworzy się przy ognisku
Agata Drwięga
Edukować czy zachwycać?
Nie każ dziecku lubić gniota. To jeden z postulatów, który zapadł mi w pamięć po poniedziałkowym, zamykającym obrzyckie spotkania, wykładzie prof. Juliusza Tyszki, ale wart zaakcentowania w kontekście całych warsztatów. W końcu przez niemal trzy dni we wspaniałym otoczeniu zespołu pałacowego na skraju Doliny Warty toczyły się długie rozmowy na temat tworzenia teatru – głos zabrali dramaturdzy, reżyserzy, dyrektorzy teatrów dziecięcych. A żeby tworzyć teatr, trzeba wiedzieć po co. Wypadałoby wiedzieć. Okazuje się jednak, że często spektakle dla najmłodszych to czysta impresja, podana bez żadnej pedagogicznej bazy. Dzieciaki gubią się w tej sztuce dla sztuki, ale entuzjastycznie reagują na pytanie, czy podobał im się spektakl. Bo nie wypada inaczej, przecież teatr tworzą dorośli. Bo pani w szkole, mając na uwadze właśnie szacunek dla starszych, tysiąc razy upominała, żeby w trakcie przedstawienia nie hałasować. A na ukłonach głośno bić brawo, rzecz jasna.
Były to moje pierwsze spotkania w Obrzycku. Jechałam z mieszanymi uczuciami, bo tegoroczne warsztaty skupiały się na teatrze dla młodzieży. Ja natomiast pracuję z dziećmi i to ich świat uwielbiam obserwować. Sypiący się wąs zawsze oznaczał dla mnie jakąś dialogową niemoc. Tymczasem przekonałam się (głównie po czytaniu fantastycznej sztuki „Nina i Paul”), że dojrzewanie to nie tylko fejs i kłótnie ze starymi. To czasem rzecz o czystych emocjach i błogości uczuć. Warto się temu światu przyjrzeć, warto się przyjrzeć odbiorcy.
Ale małe-wielkie rozumy nigdy nie przestaną mnie fascynować, o nie. Dlatego tak spodobał mi się ostatni wykład, poświęcony teatrowi dla najmłodszych.
Prof. Tyszka, jako recenzent portalu teatralny.pl, od kilku lat jeździ po województwach wielkopolskim, zachodniopomorskim i lubuskim, obserwując lwią część produkcji teatralnych, które tam powstają. Szczególną uwagę poświęca spektaklom dla dzieci. Wspaniale, że są w Polsce krytycy teatru dziecięcego, bo mają nie tylko profesjonalne spojrzenie na ten obszar, ale też w swojej ocenie zachowują obiektywizm człowieka ukształtowanego. Bo obiektywizm nabywa się z wiekiem, często dopiero po wyjściu ze szkolnej ławy. Szukanie więc popleczników dla swojej twórczości wśród dzieci, które niekiedy nie tylko nie mają neutralnego podejścia, ale też bywają na tyle nieświadome, że nie potrafią odróżnić rzeczywistości od teatralnej fikcji, zdaje się być cynizmem. Dobry spektakl dla dzieci powinien być atrakcyjny również dla dorosłych.
Jaką misję taki spektakl powinien spełniać? Edukować czy zachwycać? Pełnić funkcję pedagogiczną czy artystyczną? Już nie jedna tęga głowa myślała nad tą kwestią. W Polsce przełomu lat 80. i 90. dominowała koncepcja pedagogiczna – dziecko ze spektaklu miało coś wynieść i wcale nie chodziło tu o połechtaną wrażliwość. We Francji, Niemczech czy Rosji prym wiodła tendencja artystyczna, a ów artyzm był często rozumiany jako odkrywanie przed małym odbiorcą wszystkich kart. Zarówno jeśli chodzi o trudność w odbiorze, jak i niedostosowane do wieku widza spektrum emocji. To dosyć skrajne podejście. Tyszka wspomina na przykład, że w jednym z czołowych rosyjskich teatrów dla dzieci i młodzieży grano sztukę przedstawiającą życie gangów moskiewskich. Albo raczono dzieci niezrozumiałym Szekspirem czy Beckettem. Była to prawdopodobnie reakcja artystów na infantylny teatr, który dominował wcześniej.
Obecnie w Polsce, mimo wybuchu cudownej dramaturgii dla młodszego odbiorcy, która z pewnością łączy w sobie obydwa założenia, spór o rolę jaką ma pełnić teatr dla dzieci i młodzieży pozostaje aktualny. Być może dyskusje okażą się zbędne, a swoje zrobi nasz wykoślawiony system. Być może, idąc dalej tym tropem, teatr przejmie pewne zadania szkoły, która tłamsi indywidualność, nie uczy wrażliwości i samodzielnego myślenia.
To dobrze, że młodzi ludzie znajdują w teatrze odtrutkę. Dobrze, że w teatrze jest miejsce na dyskusję, bo w szkole takiego miejsca nie ma. Że jest okazja do rozpoznania emocji, bo szkoła o emocjach nie rozmawia.
Z drugiej strony niesie to ryzyko przedkładania funkcji terapeutycznej teatru nad innymi. Młodzi ludzie w teatrze często szukają potwierdzenia że coś znaczą. Myślę, że to jednak w rodzinie i w szkole powinni nabierać poczucia własnej wartości. A w teatrze po prostu żyć – śmiać się, płakać, myśleć, uduchowiać się. Zbierać emocjonalny bagaż, zamiast budować fundament.
Z pewnością najatrakcyjniejszą metodą wsiąkania w świat teatru jest obcowanie z gotowym tworem. I tak, po wielu inspirujących rozmowach na temat kierunków w jakich te twory, mniej lub bardziej udane, obecnie zmierzają, mieliśmy okazję spotkać się z jednym z nich. Wymaszerował z Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu i zatrzymał się w Obrzycku. Dobrze mu było wśród swoich. A nam, widzom, słowotok zaproszonego gościa, sprawił mnóstwo radości. Mowa o spektaklu „Chodź na słówko 2” na podstawie tekstu Maliny Prześlugi w reżyserii Jerzego Moszkowicza. Na scenie zobaczyliśmy aktorów Teatru Nowego w Poznaniu: Annę Mierzwę, Radosława Elisa i Michała Kocurka.
Twór ów żywy jest i ksywy również żywe ma. Jakaś radosna chęć montowania i rozmontowywania, żeby zmontować znów na nowo siedzi w głowie po obejrzeniu tego widowiska, które widowiskiem bynajmniej nie stało się za sprawą wyszukanych środków technicznych. Prościutka, dwuelementowa dekoracja, stanowiła tło dla materii obranej do żywego. Dla słowa. Właśnie ono, a właściwie one, są bohaterami sztuki Prześlugi. Kula kiedyś chciała być Kurą, ale teraz każe mówić na siebie Piłka, zresztą teraz w obliczu nowych, macierzyńskich obowiązków, to i tak bez znaczenia. Razem z Futrzakiem dorobili się trzech literek – A, B i C, a B ostatnio wyrosła pierwsza sylaba, słowo daję! Szkoda, że ich kolega, Brzydkie Słowo, nie podziela tego sielankowego nastroju. Ciągle odrzucane (Słownik Języka Polskiego aż wzdryga się na jego widok), nie może znaleźć sobie miejsca w świecie. Z pewnością bycie przekleństwem jest przekleństwem. Ech, jeszcze ja, doszukując się wątków homofonicznych, nakładam na nie jakąś dodatkową warstwę społecznego wyobcowania. A wcale nie chcę robić mu na złość, wręcz przeciwnie – z tym kocmołuchem chyba najbardziej się zaprzyjaźniłam. Rozczula jego nieporadność. Nawet w Internecie, wśród swojaków, czuje się nieswojo. Dobra, kończę już tą swoją grę słów.
Ciut zaś opowiem o grze Prześlugi. Tylko ciut, bo żeby zrozumieć magię użytych przez nią dramaturgicznych środków, trzeba dać się do tej gry wciągnąć. Zaprzyjaźnić się z jej słowem, a jednocześnie rozkoszować się platonicznością tej przyjaźni. Bo dane słowo za chwilę może wejść w jakieś nieoczekiwane relacje – zadba o to życzliwa mu wyobraźnia. Malina Prześluga zręcznie formuje obrazy tworząc wciągającą historię odrzuconego słowa, które dzięki przyjaciołom piiiiiiiiiiiiiii. Dzięki! (Pikacz zadbał, żeby nie zdradzać zakończenia). Ale coś niezwykłego dzieje się w samym języku. Język znaczy, język psoci, bawi się własną wieloznacznością. Przebojowy typ. Ciężko za nim nadążyć, ale Prześludze to się udaje. Chociaż nie, nie zawsze. Wypuść wariata, niech sobie polata! Taka cudowna beztroska bije z tego tekstu. Połączona ze znakomitą intuicją. Mają od kogo uczyć się młodzi dramaturdzy obecni w Obrzycku.
Początkowo miał być grany plenerowo. Plany pokrzyżował deszcz, ale organizatorzy wzięli sprawy, a ściślej mówiąc scenografię, w swoje ręce i spektakl obejrzeliśmy w sali jadalnej. Była to zdecydowanie najsmaczniejsza ze wszystkich uczt.* Reżyser, Jerzy Moszkowicz, stworzył świetny spektakl za pomocą oszczędnych środków wyrazu. Publiczność nie szczędziła braw.
Ważne było dla mnie to Obrzycko. Zebrałam istotne refleksje. Zebrałam historie i anegdoty ciekawych ludzi. Zebrałam też konstruktywne uwagi na temat moich tekstów. Bardzo cenne okazały się rozmowy z jurorami Konkursu na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży – Tadeuszem Pajdałą, Lilianą Bardijewską, Pawłem Aignerem, Piotrem Cieplakiem oraz z dyrektorami teatrów – Zbigniewem Lisowskim, Jerzym Janem Połońskim, Gabrielem Gietzkym. Czasami miałam wrażenie, że znają moje sztuki lepiej niż ja sama, bardziej w nich drążą, bliżej poznają bohaterów. Zaskoczyła mnie przewrotność pewnych spojrzeń. Dostałam solidnego kopa, żeby rozłożyć te teksty na części pierwsze, na nowo je poczuć i poskładać. Już nie mogę się doczekać.
Magdalena Mrozińska
*Kucharzy, którzy mogą to czytać (bo czemu nie?) przepraszam za mały przytyk w stronę obrzyckich specialità della casa. Ciężko mi dogodzić.